Spektakl "Derby.Białoczerwoni" Teatru CHOREA, według tekstu Artura Grabowskiego, w reżyserii Tomasza Rodowicza, powstał na zlecenie Festiwalu Łódź Czterech Kultur i został zrealizowany w ramach projektu "Podwórka" dofinansowanego przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego; premiera odbyła się w czerwcu 2015 roku, zaś we wrześniu spektakl otrzymał nagrodę Złotej Maski, przyznawaną przez łódzkich krytyków teatralnych, za najważniejsze wydarzenie na scenie off w sezonie 2014/2015. Został przyjęty entuzjastycznie przez publiczność i zyskał znakomite opinie recenzentów.
Najważniejszym motywem tego projektu jest próba zdefiniowania tożsamości wyklętych z miasta – kiboli, fanatyków, dzikich romantyków. Przedstawienie opowiada o Łodzi i o jej mieszkańcach. Ale przecież Łódź to środek Polski, a zwaśnione plemiona kibiców lokalnych drużyn piłkarskich chętnie identyfikują się z romantycznymi bohaterami naszej narodowej historii…
To historia miasta przeciętego na pół, to portret rozgraniczonych dzielnic i ulic; to opowieść o duchowych zmaganiach i społecznych frustracjach, o tożsamościowym etosie i osobistej dumie, o świadomej rywalizacji i mimowolnej wspólnocie. Epicka przypowieść o patriotyzmie, tym sentymentalnie szczerym i tym teatralnie śmiesznym, przypomnienie o wyklętych bohaterach, z których wszyscy czynimy sobie idoli. Ale, czy naprawdę chodzi tylko o nich - obcych, innych? W spektaklu dziennikarska sensacja przeradza się w romantyczny dramat, a dosłowna relacja okazuje się metaforyczną przypowieścią o siłach, które rządzą tym, i nie tylko tym, miastem. Ślady tej niekończącej się wojny widzimy przecież na murach każdego miasta w Polsce. Milcząco przyjmujemy, że klubowe znaki malują na ścianach jacyś „oni”, demoniczni kibole-fanatycy. Ale czyż w powstańczej kotwicy i w gwieździe Dawida nie są zaszyfrowane obawy i nadzieje wspólnoty, której granice sięgają znacznie dalej w przestrzeni i w czasie?
Punktem wyjścia dramatu były więc indywidualne opowieści mieszkańców konkretnego miejsca na mapie Polski, punktem dojścia okazał się tekst „Wyzwolenia” Stanisława Wyspiańskiego oraz realność wydarzenia, jakim za każdym razem staje się ten, prezentowany w otwartej przestrzeni, spektakl. Niebagatelną rolę grają w nim bowiem również widzowie – sąsiedzi i ziomkowie bohaterów scenicznych. Dlatego spektakl nasz miał być też próbą symbolicznego przekroczenia podziałów, a zarazem rzeczywistą próbą zajrzenia na drugą stronę muru, oddzielającego widzów od uczestników. I to nam się udało. Publiczność śpiewała rapowe przeboje wraz z aktorami, a w końcu i sami kibice zaakceptowali je jako swoje!
Rozmowa z Tomaszem Rodowiczem
Nie obawia się pan, że kibice Widzewa i ŁKS-u wpadną na spektakl?
- Zapraszamy! Nie stajemy po żadnej ze stron i w ogóle nie o tym jest to przedstawienie. Owszem, zaczyna się od pytania "Za kim jesteś". Aktorzy - Chorei, Pinokia, studenci Filmówki - dzielą się zgodnie ze swoimi sympatiami, bo każdy łodzianin jest za Widzewem albo ŁKS-em. Nigdy nie wiedziałbym, jak szybko uruchamiają się emocje, gdy trzeba deklarować własną przynależność, gdyby nie DERBY.
W opisie spektaklu używacie sformułowań "plemię", "rytuał". Weszliście w te egzotyczne środowiska jak Bronisław Malinowski pomiędzy dzikich?
- Rozmawialiśmy z kibicami, działaczami, przejrzeliśmy setki zdjęć i filmów. Kibice bardzo dbają o swoją kulturę, dokumentują wydarzenia, to buduje ich tożsamość i poczucie wspólnoty. Staraliśmy się przyjrzeć tematowi z różnych perspektyw. Spotykaliśmy się i z aktywnymi wojownikami - chuliganami i ultrasami - i z piknikami, czyli starszymi kibicami, którzy na mecze przychodzą z rodzinami i mają specjalnie wydzielone miejsca. Z osobami, które zajmują się organizacją, na przykład zbiórek na przedszkola. Z archiwistami.
Te historie zostały wykorzystane?
- W dużej mierze tak. Artur Grabowski, dramaturg, wplótł je w tekst. Nie jest to klasyczny spektakl, linearny, z postacią prowadzącą i spójną akcją. Bohaterów jest kilkunastu. Patrzymy na nich z zewnątrz i od środka. Szukamy klucza, żeby rozpoznać, co stoi za ich identyfikacją z grupą. Mają wewnętrzne kody zachowań, hierarchii, są doskonale zorganizowani. Ale struktury tych grup nie interesują nas tak bardzo jak ludzkie historie.
To będzie spektakl o ludziach czy o mieście? A może o Polsce?
- Tożsamość miasta jest dla nas w kontekście tematu kibiców bardzo ważna. Fascynuje mnie licytowanie się, kto jest bardziej łódzki. ŁKS chwali się, że był pierwszy, a wieśniacki ich zdaniem Widzew powstał dopiero w 1910 roku, czyli dwa lata później. Nie spotkałem innych grup społecznych, które by się tak identyfikowały z miastem! Linia podziału przechodzi przez śródmieście: Kościuszki, Rewolucji. Dlatego podwórko, w którym początkowo miał zostać zorganizowany spektakl, przy Wschodniej 50, było ciekawsze, bo jest właśnie na granicy. Tam konfrontacje na pewno się zdarzały.
Kibice wyznaczają granice podziału Łodzi na dwa miasta, wymagają odpowiedzi: czy jesteś z naszego plemienia czy nie. Kiedy w latach 70. zaczynałem jeździć po wsiach z Gardzienicami [eksperymentalna grupa teatralna - red.], trafiłem do miejsc, w których styl życia nie zmieniał się od pokoleń, ludzie byli zakorzenieni. Dziadkowie nie mogli zrozumieć, dlaczego ich dzieci wyjechały do miasta. Po co, skoro właśnie tu jest centrum świata? Mam wrażenie, że kibice mają taki właśnie stosunek do Łodzi. Za Żoliborzem, na którym się urodziłem, nie tęsknię. Jestem raczej obywatelem świata. A łódzcy kibice nie. Czują do Łodzi i dumę, i nienawiść. To miasto kopie ich w dupę, ale jest ich.
Zadaliśmy sobie pytanie, dlaczego potrzebują tak silnej identyfikacji, co stanowi o ich wspólnocie. Przede wszystkim - czym jest ich dziwny patriotyzm, nie do końca historyczny, bo złożony z hasła "precz z komuną", Marszu Niepodległości i żołnierzy wyklętych. Na pierwszy rzut oka to wygląda na naiwne, ale kiedy zaczynamy analizować ich myślenie, uświadamiamy sobie, jak bardzo jeszcze dzisiaj ludzie potrzebują prawdziwych bohaterów, herosów, osób niezłomnych, nieprzekupnych, którzy nie idą na kompromisy. Do końca są wierni, jak bohaterowie podziemia. Ta determinacja i etos mocno kontrastują z powszechną mobilnością, nieklarownością systemu wartości.
Polscy kibice bardzo różnią się od kibiców z innych krajów, Wschodu czy Zachodu. Widzę mocne powiązania z romantyzmem. Artur Grabowski wprowadził jako kontekst "Wyzwolenie" Wyspiańskiego.
Chodził pan na mecze?
- Tak. Fascynujące doświadczenie. Zapiewajło, wodzirej, zbiera kibiców, rozstawia, wykonuje rytualne gesty. Każe skakać, więc wszyscy skaczą. To ja też zacząłem skakać, żeby nie oberwać. Niebywałe uruchomienie energii! Jak ci kibice rykną, można się poczuć jak na prawdziwej wojnie. Przyjaciel opowiedział mi o swoim koledze, który 20 lat temu studiował polonistykę. Miał napisać pracę o języku kibiców Legii. Jedynym sposobem, żeby go poznać, było jeżdżenie z nimi na mecze, bo przecież nie mógł chodzić do nich i wypytywać, jakim językiem się porozumiewają. Po trzech miesiącach oznajmił, że pieprzy to życie i nie wraca na studia, że woli jeździć z chłopakami. Ta atmosfera może fascynować.
Maria Janion na wyrost wieszczyła kres paradygmatu romantycznego po 1989 roku?
- Kibice opowiadali, że na jednym z osiedli odnaleźli powstańca z powstania warszawskiego. Zaczęli przychodzić do niego na opowieści i przy okazji mu pomagać. Grupy kibicowskie są trochę jak struktury mafijne, z ich hierarchią, wartościami, przywiązaniem do miasta, klubu społeczności. Z przekonaniem, że kolegi się nie zostawia. Oczywiście nie chcę kibiców ani wybielać, ani uszlachetniać. Ciekawi mnie mechanizm. Co się dzieje z człowiekiem, który jest nikim, gdy siedzi w bloku na dziesiątym piętrze i nagle staje się kimś, wychodząc na podwórko i idąc z kolegami na mecz. Albo malując oprawy.
Oprawy?
- Transparenty, bannery rozwijane na każdym wyjeździe. Bardzo starannie je malują, a po meczu niszczą. Mają charakter okazjonalny, a zarazem rytualny. Mają bardzo bogatą ikonografię. Podtrzymują kult tych, którzy zginęli, przechowują pamięć, dzięki której budowana jest tożsamość. Rotmistrz Pilecki i żołnierze wyklęci i Polska Walcząca. Co to ma wspólnego z Łodzią? Albo papież w kontekście futbolu. Rytualno-plemienna religijność? Przedziwny jest ich lokalny pseudo-antysemityzm. Jedni drugich nazywają Żydami, co jest o tyle zabawne, że wśród założycieli obu klubów byli przed wojną Żydzi. Kilka lat temu, kiedy były jeszcze derby, grupa kibiców ŁKS-u szwendała się po Łodzi, bo nie wpuścili ich na stadion. Szukali okazji, żeby się sprawdzić, pokazać, kto jest lepszy. Zaczaili się w jakimś zaułku i nagle słyszą: Żydzi idą! Już się naszykowali, a tu zza rogu wychodzi grupa młodych chasydów z Nowego Jorku. Osłupieli i patrzą po sobie: "Ty, co jest, kurwa, grane! To są prawdziwi Żydzi? To nie nasi, spierdalamy stąd". Bo musi być "nasz" Żyd, żeby móc go zahaczyć. Albo „ustawki”, to dla nich odpowiednik dawnych turniejów rycerskich, honorowych konfrontacji. Kiedyś były żelazne zasady, na przykład żeby nie atakować za pomocą narzędzi, tylko na gołe ręce albo nogi. Tę regułę złamała bodaj Cracovia. Zakazane słowa, przekleństwa, wulgaryzmy to ich próba kontestowania kapitalistycznego społeczeństwa, do którego się nie załapali, które ich odrzuciło i zepchnęło na margines. Pieniądze niczego nie zmieniają. Po strzelaninie w trakcie juwenaliów [w 2004 roku tłumiąc zamieszki wywołane przez kiboli na osiedlu studenckim, policja pomyłkowo użyła ostrej amunicji - przyp. red.] rodzina zabitego chłopaka dostała spore odszkodowanie. Po roku już nic nie było, wszystko poszło na imprezy. Nie mówimy o tym wszystkim wprost, żeby nie tworzyć obrazu 1:1. Chcieliśmy przebić się przez czystą publicystykę. Teraz przedstawienia często produkuje się według jednego schematu. Szuka się interwencyjnego tematu, a potem przegląda internet w poszukiwaniu historii i dialogów. Czyta się fora, żeby zobaczyć, co ludzie myślą, i z tego buduje się spektakl. A nam zależało na przedstawieniu rzeczy nieoczywistych. Żeby widz nie wyszedł z gotową odpowiedzią, ale spróbował inaczej spojrzeć na to, co biało-czerwono-białe lub czerwono-biało-czerwone. Flagi ŁKS-u i Widzewa tylko tym się różnią.
recenzje
„Rodowici łodzianie” i „Ludzie honoru” – z takimi sztandarami na trybunach rozsadzana jest publiczność. Między nimi rozciąga się murawa-arena. Zabieg to szczególny, bo prawdziwa linia podziału przebiega w inny sposób, o czym mówi się w finale. Nie między frakcjami skłóconych ze sobą kibiców, ale pomiędzy tymi, którzy wsiąknęli w to środowisko, a społeczeństwem oglądającym ich z dystansu; lękającym się ich, nie próbującym (nie umiejącym) ich zrozumieć. Dlatego tekst Artura Grabowskiego sięga do imaginarium „kiboli” i wydobywa z niego wyobraźniowe kalki i środowiskową mitologię. Posługuje się językiem „złych dzielnic”, językiem „podsłuchanym”, ale wynosi go ponad dosłowny poziom. Gdy wchodzi on w relacje z inscenizacyjnymi pomysłami Tomasza Rodowicza, uruchamiana jest praca metafory, widz może przyjrzeć się światu tych postaci, w którym odbijają się (też, ale inaczej) echa wielokulturowej historii miasta. Lub tylko pewna ich wizja. Bo obie drużyny łączy taki sam brak dostępu do przeszłości. Dlatego widz-społeczeństwo może się w „kibolach” przejrzeć. Ze spektaklem skonfrontowana mogłaby zostać też tzw. trudna młodzież, przechwytująca swoje słowa, ale z innej perspektywy.
Przedstawienie zrealizowane w ramach cyklu „podwórka”, nie powstało zmyślą o mieszkańcach konkretnego podwórka, jego adresat jest szerszy. Szerszy jest też kontekst, uruchamiający miejsce, w którym „Derby” pokazano – dawne zakłady Karola Schaiblera wynajęto od prywatnego właściciela na potrzeby realizacji. Akcja „Derbów”, to sekwencje scen dających wgląd w rytuały kibiców, pokazujące ich wybory, relacje z rodziną. Sytuacje, które pchnęły jednostkę do wejścia w ten świat. Między nimi i obok nich wije się Jakub Krawczyk, jako Narrator i cytatami z dramatów Wyspiańskiego pokazuje jak subkultura karmi się narodową kulturą. Jest on tam też jako Dziennikarz, przedstawiciel świata spłyciarzy, mediów serwujących łatwe recepty, wyraziste emocje, uczących jak teatralizować życie. Koniec jego będzie marny. W „Derbach” trzeba jednak oddzielać od siebie dwie warstwy spektaklu: istotę przekazu od tworzywa i wykonawstwa. Ta druga jest niejednorodna i nierówna. Wyraźne są echa post-Grotowskiej pracy z ciałem, aktorów-tancerzy (świetnie odnalazł się w tym dyplomant filmówki, Michał Jóźwik, łączy się tu z profesjonalizmem Łukasza Bzury i Piotra Osaka aktorów łódzkiego teatru Pinokio.
Przedstawienie to było bodaj najjaśniejszym punktem programu tegorocznego festiwalu Łódź Czterech Kultur.
Grabowski włożył historie kibiców w ramy "Wyzwolenia". Choć bohater "Derbów" jest zbiorowy, postacią wiodącą staje się Konrad, którego Wyspiański zapożyczył od Mickiewicza. Wygrywając walkę o sprawowanie rządu kibicowskich dusz, staje w jednym szeregu z rotmistrzem Pileckim, Jankiem Wiśniewskim, "Rudym". I powstańcami, żołnierzami niepodległościowego podziemia, rycerzami (ustawka jako turniej honorowy), figurami herosów - Apolla, Herkulesa, Parysa. Różni go to, że jest wierny "do ostatniej kropli piwa".
Grabowski zachował wprowadzony przez Wyspiańskiego chwyt teatru w teatrze. W "Derbach" teatr jest kibicowski: sztandary, oprawy, portrety, sztuczny dym składają się na biało-czerwony pokaz. Zamiast Reżysera na scenę wbiega Narrator/Dziennikarz (Jakub Krawczyk), czyli skrzyżowanie mistrza ceremonii, wodzireja i prowadzącego telewizyjny show, a także pośrednik pomiędzy publiką i narodowymi widmami. Komentuje i aranżuje przedstawienie o "Polsce współczesnej" - nie tej korporacyjnej, której metonimią jest Warszawa, lecz Polsce wykluczonych, odtrąconych przez "premierów, bankierów i hipsterów". Z tematem idealnie koresponduje miejsce (spektakl zrealizowano w cyklu "Podwórka", na tyłach Fabryki Sztuki). Grabowski ironizuje: "Kantor, Grotowski, Swinarski, Wajda...! A teraz? (...) Co elita intelektualna waszego miasta ma wam do zaoferowania? Podwórko!". Jaka Polska, taki spektakl o Polsce.
Ewelina Malinka ubrała aktorów w dresy z paskami, białe skarpety, adidasy, bitewne maski. Z kibicowskiej zbiorowości Grabowski i Rodowicz wyłuskali kilka postaci, przedstawiając ich motywacje i rozterki. Nikt (Michał Śliwa) dopiero w środowisku fanatyków przestał być Nikim, bo kiedy zaczął malować oprawy, zyskał przydomek "Matejko". Student (Adrian Biedrzycki) rzucił dla "chłopaków" naukę. Ojciec (świetny Łukasz Bzura) monologuje o zabitym synu. Najważniejszą rolę Konrada (i rapera) powierzono Michałowi Jóźwikowi. Student łódzkiej Szkoły Filmowej z sukcesem mógłby zastąpić Borysa Szyca w roli Silnego w "Wojnie polsko-ruskiej". W geście poświęcenia dla roli ogolił się na zero. W czerwonym dresie, z wypracowaną mimiką troglodyty wyglądał jak naturszczyk, na "ośce" przyjęliby go jak swojego.
"Derby" to spektakl fizyczny i muzyczny. Choreografia Adriana Bartczaka i Eliny Tonewy opiera się na siłowych układach zbiorowych i rytualnych walkach. Wykorzystano znane kibicowskie przyśpiewki (np. "O mój ŁKS-ie, nie zdradzę cię"), ale też utwory hiphopowe, do których muzykę napisał Tomasz Krzyżanowski (np. wyrapowane na bis "Dzicy romantycy, fanatycy"). Michał Jóźwik tworzy z Łukaszem Bzurą i Piotrem Osakiem z Teatru Pinokio niezły rapowy skład.
To najciekawszy spektakl sezonu 2014/15 w Łodzi. Z finałowym wezwaniem, aby zalegalizować kibolskie ustawki, bo to taka nowoczesna forma turniejów rycerskich. Jak wolność, to wolność! „Niech się pozabijają, a potem będzie można ogłosić święto narodowe z okazji pozbycia się badziewia.” Chorea i jej przyjaciele są w tym spektaklu bardziej przewrotni niż kiedykolwiek. Prowokują? Nie do końca. Raczej grają na nucie identyfikacji i kulturalnie tłumionych pragnień. A jak tabu przestaje być tabu, to się robi nieswojo. Zagrane w plenerze „Derby. Białoczerwoni” są opowieścią o toczonej na ulicach Łodzi wojnie Widzewiaków z Ełkaesiakami, której finałem jest rozprawa sądowa mająca na celu ustalenie okoliczności śmierci młodego chłopaka. Zginął, bo poszedł na ustawkę. A poszedł na ustawkę, bo każdy u nas chodzi na jakąś ustawkę: jak nie kibolską, to rycerską, powstańczą, wojenną czy jakąkolwiek inną. I tak od tysiąca lat. „Bo jesteśmy naród milenijny”. I dlatego, że nie potrafimy żyć bez ustawek. Bo czyż nie bije nam „mocniej serduszko na widok serdeńka takiego w czerwonym kapturku, brykającego radośnie nóżkami po brzuszku kolegi, albo wyciągającego piąstki ku tym ząbeczkom żółciutkim”? I choć, rzecz jasna, to wezwanie, byśmy narodowe problemy rozwiązywali metodami kiboli, mówione jest ze sceny w posępnym oparze absurdu i dymie płonących tuż pod naszymi nosami stadionowych rac, to jednak wcale nie czujemy, aby propozycja była nam zupełnie obca. Siła spektaklu polega na przedziwnym obudzeniu kibola w każdym z widzów, niepozostawiającym złudzeń, że niby-wojny łysych dresiarzy nas nie dotyczą. Że dzieją się obok nas, ale przypisane są do cudzego świata.
Dałem się złapać w pułapkę tego spektaklu już na początku, gdy – jakby chodziło o bezwarunkowy odruch – na pytanie „Za kim jesteś?” odpowiedziałem: „Za Widzewem”. Z dumą zasiadłem na mojej, Widzewiakowej trybunie, upewniając się, że tam, po drugiej stronie, u Ełkaesiaków, nie usiadł nikt znajomy. I jak jedna z „naszych” ruszyła biegiem przez murawę ukraść „tamtym” koc (noc zapowiadała się zimna), to – gdy wróciła z wełnianym trofeum w ręku – klaskałem, jak rzadko zdarza mi się klaskać w teatrze. Nie ja jeden. Nasza widzewiakowa wspólnota zbratała się tak szybko i mocno, że nie sposób było nie czuć dumy. A jak w pierwszej scenie spektaklu powieszono na murze wielki baner z napisem „WIDZEW PANY”, to przeżywałem romantyczno-patriotyczne uniesienie, którego nie stłumiło nawet wycie wrogich widzów-kiboli z naprzeciwka. Gotów byłem wstać, jak wstaje się do hymnu albo do niedzielnego recytowania Credo. I nie byłem w tym uczuciu osamotniony. To była chwila naszego triumfu: mojego i siedzących obok mnie: znajomej z domu kultury, koleżanki z pracy na uniwersytecie, byłego studenta… Nikt z nas pewno nigdy nie był na derbach Łodzi i oto pozwolono nam poczuć magię starcia dwóch światów. Dwóch rzeczywistości. Mitologicznych herosów jak z młodopolskich obrazów, władców zbiorowej świadomości jak z romantycznych arcydzieł. Nie przez przypadek, gdy na murawie odgrywana będzie pierwsza z wielu scen bójki, z kibolskich gardeł (już aktorskich, nie widzów) skandowane będą imiona: „Herkules! Achilles! Bolesław! Przemysław! Mieszko!”, a później „Mariusz! Marian!” i znów „Lech!”. Marzenie o mitologizowaniu swojej rzeczywistości było i jest naszym zbiorowym sportem, a kibolska ustawka to inny rodzaj wyznania, że dziadem dzisiejszego Mariusza był Mieszko. Pradziadem zaś – Achilles. A wszyscy narażali się i cierpieli za miliony. Nawet jeśli tylko mazali sprayem po murach albo kradli z przeciwnej trybuny koc.
Spektakl nie jest zatem opowieścią o jakiejś obcej grupie społecznej, ale pokazuje, jak dobrze ta kibolska wojna mieści się w naszym narodowym, romantycznym paradygmacie, w którym – mimo że wokół skrzeczy pospolitość – co drugi czyn rodzić się może z tęsknoty za wielkością. Tekst Artura Grabowskiego gra z twórczością naszych wieszczów: stadionowe zaśpiewki mieszają się z romantycznym metrum, a opowieść o życiu dla wojny klubów skrzy się od wizji narodowych poetów. Przy czym nie ma tu programowego odrzucenia którejś z narracji, a odnalezienie kpiny z kibolskich czynów i literackich wizji jest raczej wyczynem widza niż zamierzeniem twórców spektaklu. Pewno, bardzo długo ogląda się ten spektakl z uśmiechem na ustach, a żywe kwestie co chwilę nagradzane są śmiechem widzów. Nie jest to jednak triumfalny rechot pogardy dla dylematów dresiarzy i bombastycznych wizji polskich poetów. Nie ma tu – jakże łatwej – radości z patosu dylematów Konrada (tekstem najczęściej wplatanym we współczesną opowieść jest „Wyzwolenie” Wyspiańskiego). Śmiech jest jakąś dziwaczną obroną przed zwyczajnie nieznośną wizją – ale obroną, która traci siłę (i przestaje być używana) w zderzeniu z realną tragedią: tragedią chłopaka, który zginął w toczonej na naszych oczach wojnie klubów. Na imię – w spektaklu – było mu nie Mariusz, nie Mieszko, nie Achilles, ale Konrad. Ten sam, co u Wyspiańskiego? Jeśli uznamy, że ten sam, to znów wszystko zatopimy w falach przypływu narodowego romantyzmu. A zginął przecież – podobnych przypadków w Łodzi i w całej Polsce w ostatnich latach było wiele – bardzo konkretny człowiek. Nie literacki bohater.
Bo przedstawienie to, będąc opowieścią o ciągłym obowiązywaniu paradygmatu romantycznego w naszej kulturze, pokazuje sposób, w jaki genetyczna wręcz tęsknota za mitologizowaniem wszystkiego staje się metodą odrealniania różnorakich tragedii i rozmywania problemów. Twórcy spektaklu z wielką pieczołowitością analizują proces narodzin kibola, takiego, co to gotów jest iść z nożem na ustawki. I pokazują, w jaki sposób nasze narodowo-romantyczne myślenie infekuje umysł młodego dresiarza, który w imię wspólnoty, niczym – tym razem Mickiewiczowski – Konrad jest w stanie kochać i cierpieć za miliony. Czy zgolenie głowy i zakup dresu to bardziej obrona przed dziedziczoną z pokolenia na pokolenie biedą czy odpowiedź na jedyną propozycję, którą formułuje nasza rzeczywistość, a która ma zgoła romantyczną proweniencję? A może jedno i drugie? Jeden z najsłynniejszych napisów anonimowej akcji graficiarzy realizowanej w kontrze do łódzkiej wojny futbolowej to deklaracja z bałuckiego muru: „ŁKS nie czyta książek” – nic bardziej mylnego. Twórcy spektaklu – nie sugerując, że organizatorzy ustawek rozczytują się w Dziadach – pokazują, jak blisko jest jednak kibolskim działaniom do literackich tropów. I jednocześnie potrafią nadać tej diagnozie bardzo lokalny charakter. Jedna ze scen spektaklu, rozmowa Babci z Wnuczką, do złudzenia przypomina dialog Osowiałej staruszki i Małej metalowej dziewczynki z „Między nami dobrze jest” Masłowskiej. Z tą tylko różnicą, że – jak zauważa Wnuczka – łódzka Babcia przeżyła wojnę zupełnie inaczej, niż przeżyła ją Osowiała staruszka: w Łodzi nie było powstania. „Szkoda, że nie widziałaś wojny” – powie Wnuczka. „Może i szkoda” – odpowie Babcia. Ale ta wymiana zdań otwiera zupełnie nowy podrozdział opowieści – o tym, na ile kibolskie wojny (szybko okazuje się, że w dialogu może jednak nie chodziło o wojnę światową, ale o walkę klubów) są lokalną odpowiedzią na potrzebę heroicznej historii. Jakby miasto pozbawione miejsca w polskiej narracji historycznej próbowało sobie to miejsce zdobyć – naszą wersją powstania warszawskiego czy naszą wersją gdańskich protestów (te na myśl przywodzi scena pogrzebu Konrada, niesionego jakby na drzwiach, wzorem Janka Wiśniewskiego – kolejnego wcielenia Mickiewiczowskiego herosa). Na razie Łódź wydaje się jednak dziwacznym skansenem, o którym można sobie – z odległej perspektywy – opowiadać komunały albo w którym można kochać się jak krakowscy artyści w bronowickiej wsi. Jedno nie wyklucza drugiego, co w tym spektaklu doskonale ukazuje – tu przepisano rozmowy Dziennikarza z Wesela – spotkanie Dziennikarki z kibolem. Ona, Jessica w modnym stroju, pyta łysego dresa: „Czy pan reprezentuje jakąś grupę?”. Odpowiedź: „Chciałbym cię złapać za dupę”.
To nie jest spektakl interwencyjny, a jednak wpisuje się w szereg prac Chorei będących dyskusją z miastem. Dyskusją, która – choć nie powtarza się nieustannie wielkich słów o potrzebie zmiany i aktywizowaniu widzów – prowadzi do konkretnych rezultatów, z których najważniejszym jest budowanie szczególnego rodzaju teatralnej wspólnoty. Chorea nie ma problemów ze zgromadzeniem widowni i znajdowaniem współpracowników: zapewne dlatego, że ten teatr umie wychodzić w stronę różnorakich inności. Przeszedł olbrzymią ewolucję od czasu pierwszych łódzkich spektakli, pokazując, czym jest realny dialog z miejscem i jego mieszkańcami. W „Derbach” wystąpili poza etatowymi aktorami Chorei także adepci i chór Chorei, ale również aktorzy Pinokia i Filmówki (a to prawdziwy ewenement, bo Filmówka bywa krytykowana za hermetyczność i zamknięcie na miasto). Tomasz Rodowicz grał tą różnorodnością technik i umiejętności, tworząc widowisko tyleż ciekawe, ile wiarygodne w swojej różnorodności. Spektakl prawdziwie wyjątkowy.
Ogromne podziękowania dla całej ekipy zaangażowanej w projekt! Zmietliście!!! Mega poruszony kombinacją prostoty i mądrości - wciąż się we mnie kłębi! LDZ MISTRZEM JEST- AE JA AE JA AE. . . ! ! !
Tak się złożyło, że jechałam w samochodzie z waszymi widzami byli zachwyceni, nawet usłyszałam od kierowcy samochodu, że dawno, czegoś tak dobrego nie oglądał. Gratulacje!!!
Bardzo dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. Duża autentyczność, połączona z historią ludzi, ich perspektywa. Bardzo dziękuję!
W ramach Festiwalu Łódź Czterech Kultur powstał spektakl o łódzkich kibicach „Derby. Białoczerwoni”. Stworzony wspólnymi siłami Teatru Chorea, Teatru Pinokio w Łodzi oraz studentów łódzkiej szkoły filmowej jest próbą pokazania ważnego aspektu kultury tego miasta, o której raczej zapominamy. Zapominamy albo pamiętać nie chcemy, bo w powszechnym obiegu istnienie kibiców daje o sobie znać raczej pod postacią zdemolowanych przystanków czy dworców i zadym z policją. Ogólnie kibice są wyalienowani – tak funkcjonują w mojej wyobraźni: kibic to nie jednostka, a grupa i jako grupa zawsze występuje w otoczeniu oddziałów prewencji. Dosłownie w otoczeniu, tak że nie może się wymknąć. Reżyserujący spektakl Tomasz Rodowicz i autor tekstu Artur Grabowski postanowili jednak spojrzeć na cały problem inaczej. Pokazali duchowy i patriotyczny wymiar kibicowania, swoistą poezję i filozofię ich życia. Kibice, oczywiście podzieleni na stronników Widzewa i ŁKSu, rapują teksty o własnym przywiązaniu do barw i miasta, a obok tego recytują poezję romantyczną i fragmenty Wyspiańskiego. W swoim kibicowaniu widzą misję i patriotyzm – porównują się do Zośki i Rudego. Muszę przyznać, że ta jednostronność spojrzenia, by nie powiedzieć naiwna idealizacja, nie przeszkadza w spektaklu, który pod względem ruchowym, muzycznym i wizualnym zrobiony jest świetnie. Momentami jest to widowisko porywające, momentami fascynujące. Sekwencje raperskie wypadają doskonale, a choreografia „ustawek” i bijatyk to najlepszy pokaz mocnego fizycznego teatru – teatru ciała i przemocy ujętych w doskonale skoordynowaną, nieco abstrakcyjną formułę. Widać tu doskonałą pracę z ciałem aktora i dbałość o tworzenie formy nośnej, estetycznie bogatej i wieloznacznej.
Widzowie siedzą na zaimprowizowanych trybunach ustawionych naprzeciwko siebie niczym kibice na meczu, a pomiędzy nimi na podłożu przypominającym zieloną murawę stadionu odgrywane są sceny zbiorowych potyczek i konfrontacji, a także rozmowy traktujące o przywiązaniu do miasta i kraju. Wypowiedzi scenicznych kibiców, ich piosenki i monologi to mieszanka opowieści o biedzie tego miasta, o beznadziei życia w bramach i na podwórkach centrum, o walkach kibiców o kontrolę nad poszczególnymi dzielnicami, o ciągłym braku pieniędzy. Ale jest w tych opowieściach i inna rzeczywistość. Romantyczny zryw fanatyzmu, rozumiany nie jako działalność kryminalna, ale jako idea nadająca sens życiu, a przede wszystkim jako wartość, dla której warto poświęcić wszystko. Stąd porównania, którymi operują sami kibice, przedstawiający się jako kontynuatorzy patriotycznej działalności szarych szeregów. Kibice jako żołnierze wyklęci, ostatni wojownicy o honor tych, którym reszta społeczeństwa prawa do godności odmawia. Ostatni i jedyni, którym leży na sercu los konkretnej ulicy, podwórka i bramy, którzy nie zamierzają się z nich wyprowadzać do lepszych dzielnic i osiedli. Ostatni sprawiedliwi i ostatni święci.
Wszystko to mogłoby grozić z jednej strony nadmierną sentymentalizacją, z drugiej statycznością. Nic z tych rzeczy. Część zachowań i gestów zostaje świadomie przerysowana, a w tym przerysowaniu i przesadzie ociera się o samoświadomą parodię. Natomiast dłuższe monologi i wymiany zdań przeplatane są sekwencjami ruchu: co chwilę przez scenę przelatują grupki kibiców, co chwila rozbrzmiewa inna kompozycja rapowanej filozofii. Przedstawienie ma wymiar pacyfistyczno-pojednawczy. W pewnym momencie kiedy kłęby dymu z kolorowanych petard spowijają scenę, wyłania się z nich barczysta postać ubranego na czarno funkcjonariusza oddziałów prewencji. Kibice, zamiast rzucać się do natarcia, śpiewają i kawałek po kawałku zdejmują z niego ochronne zabezpieczenia. Ten gest ma pokazać sztuczność podziałów albo sens wspólnoty, która rodzi się z podobnych doświadczeń. Przedstawienie zamyka scena palenia flagi klubowej, która po wyjściu aktorów w spokoju dopala się na oczach widzów. Ten płomień może zgasnąć, ale coś innego, ważniejszego zaczęło się dzięki niemu tlić. Jestem za.