ŁADNE KWIATKI
Biblioteka Toposu, Sopot 2018.
Dlaczego o nim nie słyszałem, to diabli wiedzą (mea culpa!). Ale tak się porobiło, że żaden krytyk nie nadąża już za wszystkimi nowymi książkami. Teraz mam za sobą lekturę tego tomiku i tylko do niej mogę się ograniczyć. Za to z satysfakcją.
Zacznijmy od tego, że książka ma charakter „hybrydowy”. To znaczy, że obok dominujących tu wierszy są teksty mające dykcję prozatorską. Choć ona bliska jest liryce, jednak liryką nie jest. Innymi słowy mówiąc, autor nie trzyma się tradycyjnych standardów i oferuje nam poniekąd nowy moduł. Nie sądzę, aby była to zaraz rewolucja, jednak doceniam „inność autorską”. Szukajcie, a się wyróżnicie! Grabowskiemu nieźle to się udaje.
Jednak pozwólcie, że przede wszystkim zajmę się klasycznymi wierszami. Chociaż jakie one tam klasyczne – cymes Grabowskiego tkwi właśnie w jego własnym języku.
Na początku lektury zaintrygował mnie sensualizm tych wierszy. Oto wiersz pt. Podryw (albo nie). Hmm, wiersz o „ewentualnym” podrywaniu, ale pełen napięcia. Tak więc nie dzieje się tu nic szczególnie istotnego, ale jednak aura jest napięta, jak przystało na „romansowe” zdarzenia.
I niemal wszystkie te wiersze pachną piwnicznym mrokiem. Ni to realnym, ni to metafizycznym… Tak więc jakieś mgiełki „zbliżeń” tu fruwają, wspomniany już sensualizm wisi w powietrzu, ale Grabowski stanowczo ucieka od erotyzmu tradycyjnego. On raczej tworzy klimaty i bardzo introwertyczne skojarzenia. Stany do końca nie sprecyzowane, bowiem tu chodzi o to freudowskie id, które jest dnem osobowościowej studni. I przez te zagadki dobrniecie aż do końca tomiku. Ezoterycznego, metafizycznego, bardziej budowanego ze snu niż z jawy.
Podkreślam: ta dykcja i wyobraźnia Grabowskiego jest nieporównywalna do niczego, z czym już się oswoiliśmy. To coś nowego w naszej poezji.
Leszek Żuliński, Latarnia Morska, grudzień 2018.
Wiosna (tak chyba miała na imię)
Ech, ta cholerna wiosna, znów przyszła
jak ta, na którą czekałeś na deszczu... To ona
miała ci usiąść okrakiem na nosie, na oczach, na ustach
i na czym tam jeszcze można by odcisnąć
ciężar żywotnej fragrancji Ziemi,
tej ponoć jednej z miliarda krągłości, odległych
o lata świetlne, egalitarnie nieważnych, bratersko samotnych
ciał w ciemnej przejrzystości. Dlaczego Panie
stworzyłeś (A może: -aś Pani?) człowieka na podobieństwo
Swoje, zamiast wziąć na modelkę którąś z tych nieskończenie różnych,
przewiewających mi koło nosa, przenikających przez boczną
szybę, przebiegających przed maską na drugą stronę
rwącego mi pod siedzeniem potoku? Żadnej riposty
dostępnej pięcioramiennej gwieździe mojego zmysłu
rezonowania krótkim spódniczkom i monologom długich
nóg, i nie powiem, ciętych dekoltów, które ujmują,
no co tu gadać, wszystko w dwa gładkie, okrągłe zdania,
porażające tą nieodpartą racją
istnienia, jaką ma tylko
przyszłość. Ta, która nie wróci.
bio-liryka (z pamięci)
Jest mi zimno więc zdejmuję słoneczne okulary
i pozwalam oczom grzać się deszczem. Samochody
grają stary big beat, spalinowe kołysanki budzą
zapomniane sny sprzed ery gier komputerowych. Ach, roiło
nam się wtedy, że wakacje zimą skończą się pod koniec
maja, więc my nago i bezterminowo po geotermalnych
źródłach na Grenlandii, suchą stopą jak po piaskach
Krety, Malty, Lampedusy lub Sycylii. Wieczny powrót
sapał w naszych ciałach jak gotowy do odlotu
sleeping w porcie na przełęczy Fragonarda. Czego jeszcze
chcieć jeżeli wszystkie zapiekanki są za darmo, każda
ciepła jak pachwina pod prysznicem, nasycona
szorstko-gorzką ingrediencją głodnych sutek? Skutek
kapryśnego kwietnia i niebacznie wypitego piwa
pod Alchemią to coroczne zapalenie zatok, naturalne
łzy i wiersz świadomy siebie, kurwa, jak kazanie.
Rym do anki (kołysanki/zapiekanki) pierzcha
w szybkie szepty (deszcz/prysznicem)
kropel na oponach: ona
miała skórę przypieczoną
dawno zgasłym latem, słońce
było, było, było - jak czasownik
z poematu Eleaty – ciemną
plamką na zaimku (czasowniku?)
on.
Racje żywnościowe
To było stare schronisko pełne młodych
nieprawdopodobnie podobnych do naszych
przodków. Pamiętasz? Podsuwając
mi kromkę chleba, zakryłaś słowo
wydrapane (w sercu) w stole
podobnym do stołu w naszej (potem) kuchni;
ono (słowo) gotowało się już, chyba, do wyjścia,
próbując przejść nam przez usta, ale
wtedy wychodziło nam jedynie to
jadalne i pożerało całe
całowanie.
Na tegoż
Tu leży mój cień. Cień stojącego
mnie. Trzyma mnie
za nogi. Nie mogę go kopnąć,
nie mogę mu uciec. Mogę
się co najwyżej od niego odwrócić,
ale nie wierzę, że się odczepi.
Kiedy złączę nogi, mój cień
ma jedną nogę; chyba nie moją,
bo ja wciąż mam dwie, na pewno.
Odwracam się bokiem i widzę, jak chudnie;
odrywam mu rękę, zbliżywszy rękę
do biodra; poruszając głową, rzucam
bryły na płaszczyznę. Mogę mieć wiele
cieni z tego cienia. Mogę naprawdę
zrobić z nim, co tylko mogę. Oczywiście
w granicach, które wyznacza Słońce
i Ziemia, i ciemna Materia, i światło
Świadomości. Jestem
z tym sam
ale mam się
za coś więcej.
bo ktoś
Obudziłem się bo ktoś
coś mówił do mnie... Słowa
wycofały się z ciemności
nie wyjaśniając niczego. Siedziałem
tak sobie przytomnie
(nie było mowy o powrocie)
do świtu.
PASTWA
(motywy ludowe)
Tymianek (Tymek) czy Macierzanka? Ojczyzna
słowna (słowiańska) złowiona w spłowiałe
pola nierozkwitłych znaków. Czerwień
maków pała biało z szaro-szarej fotografii
dzięcieliną ramion i pośladków. Łąka
wodzi uwagę na pastwę
wyrazu.
Ładne kwiatki
Niezborne (zaprawdę)
są Twoje rozproszone
łaski. Łąki
umajone w kwietniu
spod roztopów kwieciem
jak łacińskimi wierszami (powiadam
ci) proza za czasów świetności
rzeczy pospolitych,
kiedy to każdy kwiatek w Zosinym sztambuchu
wracał cytatą (wrócisz) z zielnika Poety.