Mała Borówka

(tekst dla Teatru)

PROLOG

Mała Borówka mieszkała na Górze Tabor; a ściślej: gdzieś w połowie drogi między dolnym a górnym parkingiem. Miała, rzecz jasna, korzenie żydowskie, choć zasadniczo czarne jagódki nie rosną w tej części planety; przynajmniej nie takie, jakie znamy z bajki Marii Konopnickiej o leśnych owocach przeznaczonych do utonięcia w śmietanie posypanej cukrem. No, ale my przecież nie mamy żydowskich korzeni, ani nawet palestyńskich, więc nie możemy zakorzenić się w Ziemi Obiecanej i Świętej, żeby patrzeć sobie na nią z góry, jak, nie przymierzając, karłowate tamaryszki przy drodze na Górę Tabor. Możemy tylko zobaczyć Małą Borówkę oczyma wyobraźni, przyklejając czoło do realnej szyby białego busika, szyby chłodnej i od zewnątrz pokrytej prawdziwym piaskiem pustyni, więc i po prawdzie pozwalającej nie całkiem wyraźnie widzieć to, co kryje się w przydrożnych ciernistych krzewach.

Niby nieograniczone bogactwo barw, ale jak się bliżej przyjrzeć, to każdy widok da się sprowadzić do czarnych znaków na białym ekranie. 

Granatowa niczym nocne sklepienie skóra Małej Borówki jest napięta aż do zupełnej gładkości; przypomina nagie ramię afrykańskiej dziewczyny, może z Konga, albo łysą czaszkę rzeźby wzorowanej na głowie jej dziadka, powiedzmy z Czadu, albo grudkę skrzepłej krwi, wypolerowaną w czarny kamyk różańca owiniętego wokół brązowego nadgarstka blondynki mówiącej po niemiecku. Wszystko to, oraz kawę z kardamonem, można dostać niedrogo w pobliskim sklepiku. Od tej skóry odbijają się promienie słońca, stojącego w zenicie i oślepiającego kierowców na ostrych zakrętach. Borówka więc jaśnieje w świetle, które czasami jakby trochę przygasa w ucieczce przed mrokiem. Poza bladym staruszkiem, przypominającym emerytowanego pułkownika armii Republiki Słowackiej, skurczonym na pierwszym siedzeniu za kierowcą, nikt nie widzi tej małej, ani tego, co na jej skórze walczy z ciemnością. Trwa chwila długa, chociaż wąska, jak szczelina między prawdą, która nie musiała zostać, a doświadczeniem, które nieuchronnie minęło.

AKT I

Kierowca (mówi do srebrnej tabliczki, którą trzyma w dłoni): mhallala la bahrala baldra, mabidu asrabaradu kabar

Głos (dochodzący od strony tej ręki Kierowcy, która nie trzyma kierownicy): larbbaddaram asdroso obrabaraha ma dhrva

Pułkownik (myśli, ale nie ma do kogo tej myśli wypowiedzieć, więc zapisuje ją w notesiku, z zamiarem wykorzystania jej jako kawałka dialogu w nieplanowanym dramacie): Mogłaby mu się ta kierownica wyślizgnąć… Czy ktoś już kiedyś stąd spadł?

Pani w okularach i w żółtej chustce (skądinąd wiemy, że pochodzi z Limanowej, województwo małopolskie): To oni tu chyba musieli na nogach.

Pan bez kapelusza (skądinąd wiemy, że zawsze go nosi, więc jego brak to jednak jakaś, momentalna ale dzięki temu jakże trafna, charakterystyka): Na osiołku.

Chłopak w koszulce z napisem „I ♥ Jerusalem” (ale nie przywiązujmy się do tej jego cechy, bo może ją jutro zmienić): Teraz mają auta. (po chwili dodaje, jakby chciał przebić się przez mimowolny truizm, żeby dobić się do sedna, z którego wytryśnie krynica): Niemieckie.

Pauza. Nikt się nie śmieje. Przynajmniej na scenie, bo na widowni, to nigdy nie wiadomo, co się komu skojarzy.

Pułkownik (myśli): Nareszcie milczenie. Ciekawe, czy ktoś myśli o Jezusie.

Pan bez kapelusza (myśli): Jaka żyzna dolina. Co oni tam uprawiają?

Pani w okularach i w żółtej chustce (myśli): Ten plecak z wodą zostawiłam w autobusie.

Pułkownik (myśli): Jak dobrze, że nie gadają.

Pauza. Ze wszystkich głośników w całym teatrze słychać burczenie silnika starego Mercedesa z miejscami dla 10 osób. Przed oczami widzów przesuwają się, w obu kierunkach jednocześnie, obrazy doliny Jezreel w Dolnej Galilei: znikają i pojawiają się białe plamy miast (coraz mniejsze) na tle (coraz większym) zielonej płaszczyzny, przypominającej nieocienioną murawę boiska przed rozstrzygającym meczem mistrzostw świata. Rymy nie dotarły do uszu audytorium, więc idą w niepamięć; tylko pismo może coś oznajmić, jeśli lektor da mu szansę.

AKT II

Minęło jakieś 10 minut. W teatrze taki kawał czasu wypełniony ciszą to zaiste wieczność. Jeżeli ktoś się nudził, to tylko jego/jej wina. Każdy kawał czasu można przecież czemuś poświęcić. Na przykład słuchając ciszy, która niczego nie wyraża, więc nie wiadomo, czemu służy. Czasami w pustce umysłu, który robi sobie wakacje od doczesnych interesów, Czas nie może znieść tej nagle darowanej mu wolności, więc opowiada taki kawał, że boki zrywać, a wtedy człowiek nie ma z kim podzielić się nadmiarem rozpierającej mu wnętrzności pustki.

Przewodnik: Wysiadamy. Proszę zabrać słuchawki.

Kobieta z pomarszczoną twarzą: Można będzie zapalić?

Mężczyzna z szarymi włosami: Palimy. Czekamy jeszcze na resztę.

Słońce pali miłosiernie. Co nikogo nie dziwi, bo to połowa stycznia i każdy ma to za cud, z którego skwapliwie korzysta. Dymy z papierosów rozwiewają się w nieskończoności błękitnego nieba… Ech, jakże kusząca jest ta poezja codzienności!

Dziewczyna ubrana na czarno (myśli, biorąc głęboki wdech): Górskie powietrze.

Łysy o nieprzeciętnych bicepsach: Górskie powietrze. (Po chwili namysłu autor czuje pokusę, żeby do tej wypowiedzi dodać wykrzyknik; czego jednak nie robi.)

Koincydencja, której nie sposób nie zauważyć w powyższych wyznaniach, zdaje się dotykać mistycznego ciała narracji. Czyż bowiem dialog mógłby mieć innego autora niż wzajemna atrakcja dwojga mówiących? W świecie przedstawionym, a nie stworzonym, może urodzić się dowolny sens, jeżeli tylko przyjmie go jakiś znak zakorzeniony przy drodze do celu. Materię dramatu pozostawiamy więc w rękach reżysera, który będzie musiał się jej pozbyć… Utylizacja? Recykling? Czy porzucenie na pastwę aktywistów?

Mężczyzna z szarymi włosami: O, już są!

Kobieta z pomarszczoną twarzą: Zdążymy dopalić.

Poświęcając zbyt wiele uwagi codziennym rytuałom, obdarzamy je nadmiarem atencji. Tymczasem rzeczy naprawdę istotne pozostają w ukryciu przed ludzką przytomnością, chociaż nie da się zaprzeczyć, że może tkwić w nich… Jagoda prawdy? Źrenica objawienia? Poezja może wydobyć się z każdego słowa, jeżeli tylko zdołamy namówić je do porzucenia kolokwialnej trywialności i pozwolimy mu na odrobinę dramatycznej powagi. Naprawdę nie trzeba wiele wysiłku, żeby podnieść to, co nieważne, na poziom, z którego zaczniemy odczuwać moc grawitacji. Dotyczy to również refleksów na gładkich przedmiotach. Osoby dramatu niech zatem ciężko stąpają po scenie, nie zważając na nieznośną lekkość oczekiwań widzów, którzy chcieliby ich czystą potencję wciągnąć w swoje brudne interesy.

Przewodnik: Proszę się nie zastanawiać, odjeżdżamy.

AKT III

Grupa przemieszcza się wąską, ale porządnie wybrukowaną, ścieżką oflankowaną szpalerem cyprysów. Dla ścisłości, która pozwala precyzyjniej zarysować koloryt lokalny, dodajmy, że cyprysy rodzaju męskiego, to te smukłe, a rodzaju żeńskiego, te przysadziste. Tak oznajmił Przewodnik, którego rola w tym spektaklu wydaje się wiodąca, bo tylko on ma mały lecz czuły mikrofon przypięty do koszuli tuż pod kołnierzykiem.

Przewodnik (słyszymy tylko jego głos w słuchawce): Jak dojdziemy do kościoła, to Ojciec Marek przeczyta fragment Ewangelii.

Ze wszystkich głośników w całym teatrze słychać szuranie podeszw o szorstką powierzchnię. Nie trzeba chyba dodawać, że przypomina to dźwięk głoski dominującej w ostatnich słowach poprzedniego zdania, który ciągnie się przez ok. 4 minuty. Ten czas wypełnia obraz: plecy w najróżniejszych kolorach, głowy (niektóre w czapkach) i karki (niektóre zaczerwienione od słońca) oraz strzępy pogodnego nieba między konturami ciał. Kiedy szuranie ustaje, rola wiodąca przechodzi na postać Ojca Marka, który prawą ręką przejmuje mikrofon od Przewodnika i, pochyliwszy głowę nad czarną tabliczką trzymaną w lewej dłoni, czyta z niej.

Ojciec Marek: Po sześciu dniach Jezus wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i zaprowadził ich samych osobno na górę wysoką. Tam przemienił się wobec nich. Jego odzienie stało się lśniąco białe tak, jak żaden folusznik na ziemi wybielić nie zdoła. I ukazał się im Eliasz z Mojżeszem, którzy rozmawiali z Jezusem. Wtedy Piotr rzekł do Jezusa: «Rabbi, dobrze, że tu jesteśmy; postawimy trzy namioty: jeden dla Ciebie, jeden dla Mojżesza i jeden dla Eliasza». Nie wiedział bowiem, co należy mówić, tak byli przestraszeni. I zjawił się obłok, osłaniający ich, a z obłoku odezwał się głos: «To jest mój Syn umiłowany, Jego słuchajcie!». I zaraz potem, gdy się rozejrzeli, nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa.

Trzeba przyznać, że słowa te nie robią szczególnego wrażenia na gromadzie słuchających, których twarze ukazują się w czasie rzeczywistym na wielkim ekranie zawieszonym nad sceną niczym ikonostas w tradycyjnej cerkwi. Po chwili grupa żywych aktorów znika w drzwiach kościoła, którego fasada (projekcja) zajmuje całą tylną ścianę sceny. Kiedy Ojciec Marek kończy czytać, kompozycja twarzy na ekranie zostaje zatrzymana w ostatnim momencie przed, konieczną ze względu na realne uwarunkowania czasu i przestrzeni, przemianą tego, co daje się zobaczyć, w coś widzialnego inaczej.

Przerwa.

AKT IV

Jak było na początku, tak i teraz, scena jest pusta. Tylko wygaszony ekran wciąż wisi tam, gdzie wisiał zawsze. Światło reflektorów sugeruje dzień słoneczny, w powietrzu, dotychczas rześkim, unosi się zapach spalin, a z głośników dobiega delikatny pomruk silników trzech Mercedesów z miejscami na 10 osób. Z góry zjeżdża duży biały obiekt o nieregularnych kształtach, wykonany z zagęszczonej pary. Nie należy go usuwać, w końcu sam zniknie.

Kobieta z pomarszczoną twarzą: Można chyba jeszcze zapalić.

Mężczyzna z szarymi włosami: Palimy. Czekamy na resztę.

Osobnik wyglądający na emerytowanego pułkownika armii Republiki Słowackiej myśli o tym, czy teraz, w drodze powrotnej, też zobaczy Małą Borówkę, którą widział w drodze na Górę Tabor przez zakurzone okno busika. Jego serce wypełnia uczucie tęsknoty za tą dziewczynką, ale nie pozwala sobie zapisać ani tej myśli, ani tego uczucia, żeby wykorzystać je w nieplanowanym dramacie. Autor robi to więc za niego, powodowany bezinteresownym odruchem sympatii.

Przewodnik: Są już wszyscy? Proszę wsiadać. Na dole będzie można kupić kawę.

Kierowca (stojąc przy otwartych drzwiach samochodu): Kam! Kam!

Łysy o nieprzeciętnych bicepsach: Wołają na wielbłąda. (Można by tu postawić wykrzyknik, ale nic by to nie dało.)

Ojciec Marek: Proszę, proszę. Ja pojadę ostatnim.

Pułkownik (myśli): Trzeba usiąść po lewej.

Nie ulegajmy przesadnej skłonności do nadawania znaczenia słowom i gestom, bo może umknąć nam, jakże urokliwa, poezja rzeczy niezauważonych. Na przykład to, że Pułkownik usiadł odruchowo na tym samym miejscu za kierowcą, które zajmował w drodze na górę. Mimo to, należałoby pozwolić mu na ponowne spotkanie z Małą Borówką, bo przecież wiara przenosi miejsca, odwraca obrazy, zwija nitkę czasu w kłębek punktu.

Kierowca (do rozświetlonej tabliczki w prawej ręce): larbbaddaram asdroso obrabaraha ma dhrva

Głos (z rozświetlonej tabliczki w ręce Kierowcy): mhallala la bahrala baldra, mabidu asrabaradu kabar

Pan bez kapelusza (myśli): Ile oni na tym zarabiają?

Pułkownik (myśli): Wszystkie krzaki takie same. To musiało być chyba wyżej.

Chłopak w koszulce z napisem „I ♥ Jerusalem”: A na Morskie Oko to koniami wożą.

Łysy o nieprzeciętnych bicepsach: Ale to Beduini są, wielbłądy mają na ropę.

Śmiech na widowni daje się łato przewidzieć; w tej sytuacji śmiech pasażerów można sobie darować. Przedstawienie mogłoby się na tym skończyć, ale dramat musi jeszcze trochę potrwać.

AKT V

Kiedy tak jechali, na drodze stanęła Mała Dziewczynka, która dla jednych była Małą Żydówką, dla innych Małą Arabką, ale nikt nie chciał się przyznać, że w ogóle kogoś zobaczył. Tak to bywa, bo jeżeli człowiek nie ufa wyobraźni, to nie doświadczy pamięci. Kiedy ta postać zniknęła pod kołami Mercedesa z miejscami na 10 osób, każdy na chwilę wstrzymał oddech, jakby chciał zachłysnąć się górskim powietrzem, albo zaciągnąć papierosem. Oczywiście, wszyscy poza Kierowcą, który nie przestawał mówić. Nie był bowiem zaskoczony, znał ją przecież bardzo dobrze jako Małą Beduinkę, która uciekła kiedyś z tej wioski, pozostawiwszy po sobie ślad w pamięci krewnych, sąsiadów oraz lokalnego naczelnika policji. Możliwe, że wstąpiła do klasztoru karmelitanek w Betlejem, mieścicie położonym obecnie na terenie Autonomii Palestyńskiej, albo do nieba, gdzieś w południowej Polsce, albo do szkoły muzycznej na Górnym Manhattanie.

Przewodnik: Proszę państwa, na kawę mamy tylko dziesięć minut.

Pani w okularach i w żółtej chustce: Palenie już rzuciłam, tylko kawę jeszcze muszę.

Pan bez kapelusza: Oni już tylko udają Beduinów.

Pułkownik: Chyba tylko ja myślałem o Jezusie.

Cóż, nie wszyscy mają ucho do niepełnych rymów. Ale czterokrotnie użyte w powyższym dialogu słowo „tylko” sugeruje, że zbliżamy się do końca dramatu. Nie trzeba jednak upatrywać w tym zaraz tragicznej katastrofy, ani dziejowej apokalipsy, ani nawet ostatecznego rozwiązania wątków. Kiedy dramat, popychany bezlitosną koniecznością kompozycji, dobiega do wyjściowego przystanku, przedstawienie pozostaje otwarte na możliwe zwiastowanie treści. Przynajmniej dopóki nie wyczerpie się cierpliwość pacjentów oczekujących na katharsis, którzy mają przecież święte prawo oczekiwać zysku z zainwestowanego w sztukę wysiłku jej zrozumienia. No, bo powiedzmy sobie szczerze - jakie znaczenie może mieć jakaś tam mała borówka, skutecznie ukrywająca się w gęstwinie ciernistych krzewów przy drodze na Górę Tabor? Czyżby to imię - Borówka z Taboru - miało mówić samo za siebie, tylko dlatego, że wypluł je Język, a Pamięć łaskawie przyjęła ten darowany jej owoc?

Nie dowiemy się, czym była ona, ani kto mógł być nią. Mogła być każdym czarnym punktem, który kurczy się, robiąc miejsce jasności. Mogła być węgielkiem jabłka ze spalonego sadu, atomem materii zamkniętej w urnie z prochami więźniarki, kropką na końcu tego zdania.

EPILOG

Na wielkim ekranie nad sceną ukazuje się białe światło, wypełnia sobą cały prostokąt. Poświata przekracza ramy płótna i rozjaśnia nieco fragment czarnej ściany. Kiedy widzowie zaczynają się niecierpliwić, na ekranie pojawia się okładka miesięcznika Teatr z poprzedniego miesiąca, a na niej duży, wyraźny napis: ALE DLACZEGO MAŁA BORÓWKA?

Cisza. Zagłusza ją trzask składanych krzeseł i rozmowy wychodzących z teatru widzów.

(publikacja: Teatr 4/2023.)