JAŚNIENIE,
Biblioteka Toposu, Sopot 2011.
 

W wierszach Artura Grabowskiego z tomu „Jaśnienie” podoba mi się to, że utrzymują balans między dosłownością a wieloznacznością. Owa równowaga nie jest łatwa. U słabych poetów obserwuje się często przegięcie w tę pierwszą stronę, zaś u dobrych – w drugą. (…) Znakomita, pełna skupienia medytacja poetycka. (…) Jest w tych wierszach mnóstwo pokory, do której na ogół poeta długo dojrzewa, rzadko przychodzi ona sama; jej konsekwencją jest dziecięcy zachwyt nad zagadką istnienia (…) Tak pojmowana naiwność może pociągnąć czytelnika, zwłaszcza, że łatwo wyczuć, że poeta zwyczajnie lubi swojego odbiorcę. (…) U autora „Jaśnienia” na pierwszy plan wysuwa się ciekawość. Za nią z kolei idzie zdumienie nieuprzedzonego, otwartego na różne rozwiązania badacza. (…) Niekiedy przemyślenia, tudzież przeżycia, autora wypadają nieco humorystycznie, ale – wiadomo – świadczy to o dystansie, którego z czasem nabiera poeta, a przynajmniej powinien. (…) Poezja Artura Grabowskiego to przykład dojrzałej wrażliwości poetyckiej. Tomik nie na darmo nosi tytuł „Jaśn

Bartosz Sadliński, "Red" 1/2012

Byliśmy kiedyś z Arturem Grabowskim w Słowenii, gdzie pośród innych przygód zdarzyła się nam i taka: ostatni dzień przed powrotem do domu mieliśmy wolny i spędziliśmy go, łażąc po Lublanie we trójkę, bo jeszcze z Michaelem Farrellem, który też nie miał co z sobą zrobić i zamęczał nas swoją australijską angielszczyzną. Kiedy wieczorem usiedliśmy w knajpie Le Petit na jakimś piwie, znużony Artur udał się do toalety i długo coś stamtąd nie wracał, a wrócił w stanie dziwnego podekscytowania i dalejże nam opowiadać. Siedziałem, mówi, na tym kibelku, i tak na chwilę zamknąłem oczy, a kiedy je otwarłem, świat zniknął, po prostu przestałem widzieć. Poczułem się jak sparaliżowany, dopiero po jakimś czasie dostrzegłem pod drzwiami nikłą smugę światła. 
Ten „metafizyczny incydent”, wywołany przez lampę na fotokomórkę, przypomniał mi się przy czytaniu nowej książki Grabowskiego Jaśnienie, zaczyna się ona bowiem od bardzo podobnej historii: mały Artur budzi się, ale tuż przed otwarciem oczu przyłapuje się na byciu „wciąż po tej stronie, tylko ze sobą”, w ciemności, która się nie śni*, co prowadzi go do wniosku, „że to,/ co jest, jest/ daleko; a tego,/ co blisko, może// nie być”. Ten swoisty solipsyzm jest dla Grabowskiego konstytutywny: poeta nie potrafi wyrzec się swojego „ja” („Mistrzowie uczą, że medytacja powinna prowadzić do zniknięcia „ja”,/ żeby został sam przedmiot. Ale kiedy myślę „nie-ja”, zostaje mi „nie”, mogę z nim zrobić cokolwiek”), ciągle przebywa jednak na samej krawędzi istnienia, a żeby istnieć, musi widzieć („Widzialność, ta natrętnie oczywista kusicielka,/ włazi przez okno, świadomość wychodzi/ jej na spotkanie, niebaczna, w bieliźnie”). Jednocześnie widzialne przedmioty są (jako „rzeczy same w sobie”) absolutnie niedostępne. Nie tylko zresztą one, istoty żywe również, a wśród nich zwłaszcza ludzie. 
„Dotykamy się twarzami/ jak przeciwne strony globu” – tak opisuje poeta sytuację, bądź co bądź, miłosną. W ogóle ta nieprzeniknioność Drugiego w połączeniu z preferowaniem wrażeń wizualnych sprawia, że erotyzm Grabowskiego (a jest go w tej książce sporo) ma wymiar wciąż jak gdyby pornograficzny, jest przyglądaniem się, podglądaniem, tam, gdzie powinna zaistnieć jakaś (w końcu) autentyczna bliskość, ciało opalonej żony zmienia się w półmroku w (emanującą „bladym blaskiem”) kombinację figur geometrycznych, a jej „dwie białe piersi wpatrują się w ścianę/ za mną” (jest ciemno, zatem podmiot znów powątpiewa o swoim istnieniu). Zresztą, od opalenizny tylko krok do „spalenizny”, eschatologii, która jest jedyną ucieczką, nadzieją na ostateczne spotkanie, podczas kiedy tymczasem można rozebrać się tylko do „gołych głosek”, z których i tak natychmiast powstają „ściany słów”. Swoją wzrokowość porzuca Grabowski bodaj tylko raz, w wierszu Traktat lingwistyczny, opisującym ssanie „tofika z nadzieniem” i mającym na celu dotarcie (oczywiście, językiem, w obu znaczeniach) do istoty słodyczy. I można powiedzieć, że w pewnym momencie autor nawiązuje z tym cukierkiem więź nieomal erotyczną. 
Do eskalacji voueuryzmu dochodzi w (bardzo ciekawym, ale też na swój sposób okropnym) wierszu Ćwiczenia z poetyki występku, gdzie kobieta, tuż po zdjęciu stanika, zostaje zaskoczona przez dzwoniący telefon. Dla opisania tej zwykłej, z pozoru prostej, ale też jakże podniecającej i de facto skomplikowanej sytuacji poeta ucieka się do niesłychanych słownych łamańców: „lewa ręka, poddana niejasnej pokusie, próbuje/ Wcisnąć miseczkę na prawe kolano, drugą na drugie; po chwili, ostrożnie/ Rozchyla uda, sprawdza wytrzymałość czarnej pajęczyny między/ Koronkowymi górotworami z zastygłej lawy” – itd. Sposobem na oswojenie obcości i dziwności świata jest dla Grabowskiego dziwność wysłowienia, stąd jego wiersze robią często wrażenie przekombinowanych, kiedy „przerzedzone rzędy drzew werblują w oczodołach/ jak seria patykiem po płocie; łopot policzkuje blachę mgły w przeciągach, a po chwili spomiędzy drzew prześwituje brudny bandaż/ nieba, płaskie dziury w płótnie pod pogiętymi kręgosłupami/ zastygłych nacieków”, czujemy się wciągnięci do jakiejś gry w kalambury, ale, niestety, nie udziela nam się sensualizm, który miał być tu efektem głównym. Grabowski prowadzi nieustanną, samotną kłótnię z krajobrazem, usiłuje go sobie podporządkować, spętać za pomocą sensu, oczywiście bez skutku, i zresztą tak jest dobrze, świat musi pozostawać niedokończony i niejasny. Skutek zjawia się raz i nagle, pod postacią zbudowanego wspólnie z córką miasteczka z klocków Lego, w którym objawia się (po wykorzystaniu wszystkich elementów) „przerażająca radość spełnienia”, a raczej spełnienie o dwu twarzach: dla Julki radosne, dla Artura przerażające. 
W ogóle ta dziewczynka to chyba jedyna postać, jedyny byt, z którym autor Jaśnienia czasami się utożsamia, traktuje jako swą porte parole, a to na tej zasadzie, że co dla niego jest myślą poetycką, dla niej stanowi realistyczny projekt, najzupełniej ziszczalny, jak w przypadku całowania ryb: gdzie Artur widzi esencjonalną niemożność, dla Julki istnieje jedynie zakaz. Skądinąd również i ona opisywana bywa behawioralnie, jak zwierzątko: „Obserwuję/ jej jaszczurcze zrywy”. Wiersz ten kończy się jednak ufnym „pozwala mi patrzeć”, a „patrzenie” jest tu czymś istotowo odmiennym od potocznej „obserwacji”. Julka patrzy na nas zresztą (spogląda?) razem z Arturem z tylnej strony okładki, i jak nie lubię poetów fotografujących się z dziećmi, tak tutaj ma to pewien sens, podobnie zresztą jak zdjęcie samego Artura na okładce przedniej, zrobione najwyraźniej w Stanach (gdzie też powstało sporo wierszy z tej książki). W tle widzimy bowiem znak drogowy ze strzałką i napisem ONE WAY; Artur demonstracyjnie patrzy w przeciwnym kierunku, co trzeba uznać za swoisty autokomentarz: poezja to jazda pod prąd, w związku z czym grożą nam niemal wyłącznie kolizje i mandaty, ale co za przyjemność jechać tam, gdzie wszyscy? Wierszy Grabowskiego nie czyta się dla przyjemności, jest w nich suchość i cierpkość („nasze owoce […] kurczą się/ do rozmiarów pestki”, pisał w debiutanckim tomiku), jednak ten panujący w nich duch skrupulanctwa, w połączeniu z nieustannie wystawianą na próbę miłością do pięknego widoku, ma w sobie coś poruszającego. Dla mnie zwłaszcza w pierwszej części Tryptyku, gdzie poeta, usadowiwszy się nad brzegiem morza, zapisuje swoje wrażenia, wzrokowe oczywiście, ale ponieważ trochę głupio rozglądać się specjalnie w celu otrzymania bądź sprawdzenia kolejnych doznań, pisze tak: „za mną (trochę pamięć, trochę wyobraźnia) niebo/ w zielonkawym lustrze, ściana lasu”. Ten gest pozostania nad kartką, na przekór łatwej oczywistości, to cały Artur Gr..

Adam Wiedemann, "Wakat" 1/2012

„Jaśnienie” otwiera się na czytelnika tekstem jednoznacznie zapowiadającym sposób podpatrywania rzeczywistości, w którym będzie on poniekąd wspólnikiem autora na przestrzeni kolejnych utworów: bohater wiersza dzieli się doświadczeniem przebudzenia, balansu między jawą a snem, dzieli się wrażeniami z odczuwania świata na granicy tych dwóch stanów, kiedy nabiera się pewności, „że to/ co jest, jest/ daleko; a tego,/ co blisko, może// nie być”. [Na własne oczy (próba poezji konfesyjnej)]. Swobodna wędrówka tego, co postrzegane we śnie, i tego, co rzeczywiste (?), przemieszanie, niekiedy odwrócenie tych porządków, szczególna osmoza przez granicę oddzielającą świadomość od snu, jest obecna w wielu wierszach: „rano (nie „o świcie”), kiedy one jeszcze/ śpią w namiocie, wchodzę/ na wąska ścieżkę nad taflą jeziora” [TRYPTYK (część pierwsza, lewa)], „noc spomiędzy świateł/ wypełza z jeziora, chłepce czarny piasek;/ w parującej mgle przed świtem ikonostas/ miasta (chmura spalin?), które zaraz będzie/ niemożliwe i konieczne” [Chicago zarasta] czy w tym, który przyjmuje już nawet nie subiektywną, czy solipsystyczną „odczuwalność świata”, nie tylko względność postrzegania, ale wręcz całkowitą jego umowność: „zobacz (mówię) tam jesteśmy/ tamtym (pokazuję) przeźroczystym lustrem;/ oni, bez natrętnych przewidywań, przeglądają/ się w nas; a my śnimy/ się sobie, się sobie/ w jaśniejących/ kopiach” [Jaśnienie]. Onirycznym stanom odpowiada sceneria wierszy („strzępki mgły jak stadka owiec/ pasą się nad wodami/ po obu stronach mostu,// którego jestem (czas wracać) filarem” [TRYPTYK (część pierwsza, lewa)]), jakaś leniwa atmosfera, w której zmysły tracą czujność, ale ich rolę przejmują inne narzędzia, niekoniecznie świadomie używane. Autor szuka tych ulotnych, niejednoznacznych momentów, które wytrącają nas z poczucia pewności, że nasze tu i teraz na pewno jest tu i teraz, chwil, kiedy „jeszcze jasno, już nieprzeźroczyście” [prawie], sytuacji, w których negocjujemy z własną pamięcią, z rozumem, ze zmysłami („Chłopcy z rowerami: czterech/ jeden ma koszulkę w paski.// Nic tu nie pasuje? Prawie doskonała/ rozwiązłość tej kompozycji napina/ krawędź krawężnika” [Linie i okręgi]). Chwilami odnosi się wrażenie, że te wiersze zawieszone są w jakichś anty-reistycznych wymiarach, w których chcemy ufać pewnym pojęciom, relacjom, chcemy ufać własnemu przeżyciu, a nabieramy wątpliwości w świat dotykalny. Skoro „twoje ciało znika/ w słowach” [Przestaję], to jak się w tym odnaleźć? Chyba najmocniej tę opozycję (z jak przewrotnymi przerzutniami!) oddaje ten fragment: „Widzialność, ta natrętnie oczywista kusicielka,/ włazi przez okno, świadomość wychodzi/ jej na spotkanie, niebaczna, w bieliźnie”. [Homeland – wiersz w obcym języku (in memoriam T.K.]. Ostoi szukamy oczywiście w poezji [Ćwiczenia z poetyki występku], w czymś „naszym”, może więc w domu, w którym „każda deska odpowiada mi na każde/ poruszenie” [Drugi z trzech], może w naturze („Tam, gdzie kończyła się ścieżka, zaczynała się krawędź, po której/ mogliśmy iść bez końca” [Droga. Brzeg]? Ale, jeśli już przywołałam pośrednio Karpowicza, nie mogę pominąć kolejnej warstwy „Jaśnienia", owego wyzwalania słów z pułapek językowych automatyzmów – spotykają się one w niezwykłych zderzeniach, piętrzą się, układają po myśli autora na nowo; na dowód można by właściwie cytować dowolne frazy, wybieram dla przykładu taką nakręcającą się spiralę znaczeń, otwierającą z każdym słowem nowe możliwości odczytania: „Rzeczy milczą do mnie/ moją wiarę/ w rzeczy same/ w sobie”. [Rzeczy stamtąd]. Grabowski wydobywa ze słów nie tylko ich semantyczne bogactwa czy frazeologiczny potencjał, ale także wykorzystuje fonetyczne możliwości („nad twoim brzuchem/ bluszcz (deszcz pluszcze bluesa)/ na poranionym tynku/ od kry do kry przekracza/ czerwone morza muru” [bio-powierzchnia (solówka)]. Ta imponująca ekwilibrystyka językowa rozgrywa się na tle przeplatających i przenikających się kontekstów, odniesień, nawiązań – od konkretnych miejsc (jak Sears Tower w wierszu „Dwie figury”), przez tropy literackie (jak aluzje do Księgi Rodzaju w wierszu „Teologia polityczna z klocków Lego”) po pozornie dowcipne przywołanie Tomasza z Akwinu w doborowym towarzystwie Tertuliana, Orygenesa i innych wielkich teologów w przewrotnym „Traktacie lingwistycznym”. Te zabiegi służą dotykaniu – jak autor je nazywa – „obszarów wątpliwości”, na których najwięcej przestrzeni zajmują rozważania eschatologiczne. Z tego dotyku rodzi się wyjątkowa poezja, która niepokoi, porusza, wzrusza, każe do siebie wracać po wielokroć, jak choćby „TRYPTYK (część trzecia, środkowa)”, jeden z piękniejszych wierszy w książce.

 

 

Izabela Fietkiewicz-Paszek, Alternet
Przestaję

Wiatr paraliżuje mięśnie; modlę się wydobywając spod języka 
smak ciepłego potu z twoich pleców; twoje ciało znika 
w słowach.

... a wagony nad głową śpiewają – wysoko, wysoko, wysoko;
aż zasłuchują się samochody i koty, odbiera mowę kosiarce
do trawy, nie słychać nawet zdradliwych podszeptów
wiewiórek; idę po cieniach, one jadą po mnie, nieczule;
może to świt zimowy, może wieczór w czerwcu; światło 
obmacuje chudy filar między otwartymi śmietnikami; 
żółta, odrapana i posiniaczona noga, na zgrubiałych 
śrubach bąble, wrzody; z kurzu wylęgają się iskierki;
śnieg świeżą siwizną nieśmiało odrasta
na zlodowaciałym brudnym; para idzie 
od żelaza, rdza rozpala ognie w kroplach; ciężka 
pomarańcza pilnuje wyjścia z alejki pomiędzy
odwróconymi domami; dwa szare gołębie,
maszerują w te i we w te, patrzą sobie 
w oczy jak strażnicy, którzy przyszli
zamiast ...

Nic mnie nie dotyka, wiatr rozmiata myśli, zapominam
śmierdzieć, słowa tracą smak, przestaję 
wierzyć, że umieram, że graniczę
z Tobą.

Traktat lingwistyczny

Słodycz? Cukier pod postacią
czekolady, lub truskawki, albo 
kieliszek likieru... Nie, ostatecznie
- tofik z nadzieniem. 

Rozwijam, wyjmuję to nagie, dotykam 
językiem, wargi obejmują, wsuwam sobie
w usta, biorę w siebie, mam to. Słodycz
transfiguruje we mnie – we mnie.

A papierek? Za radą Świętego
Tomasza rozwarstwiam: 
matowe - szczęście, błyszczące - szczęśliwość. 
Kosz w dalekiej kuchni, więc na razie 
wkładam między kartki.

Za chwilę łyk gorzkiej, żeby nie zemdliło,
kawy i zdecydowanie wracam
do ostrego Abelarda, dobrze wypieczony
Akwinata, gorący Tertulian, cierpki
Orygenes; a na pocieszenie
szklanka wytrawnego Boecjusza.

Ale na razie zamykam
oczy: i pomyśl, 
że mógłbyś nie mieć języka
na wyrażenie słodyczy.

Ciepło tego

Chodząc po miękkim
dywaniku w żółte i brązowe listki,
zbieramy kreski na ognisko,
które Julia od rana nosi w kieszeni.

Słońce nie zachodzi, więc kto wie, co będzie
z tego zapału. Na razie
wiatr, coraz zimniejszy, paraliżuje nam dłonie
jakby chciał do tego niedopuścić.

 

Seattle, listopad 2007.

Tryptyk
(część pierwsza, lewa)

Rano (nie „o świcie”), kiedy one jeszcze
śpią w namiocie, wchodzę
na wąska ścieżkę nad taflą jeziora;
pachnie mokrym ciałem 
świeżo krojonego drzewa; podskakuję
na sprężynujących deskach, kroki
wypukują pustkę nad coraz głębszą wodą.

Dochodzę do końca, odwracam się, siadam:
drewniana droga (tory bez szyn) wbita
w plażę w wyrwie wysokiego brzegu;
za mną (trochę pamięć, trochę wyobraźnia) niebo
w zielonkawym lustrze, ściana lasu.

Strzępki mgły jak stadka owiec
pasą się nad wodami
po obu stronach mostu,

którego jestem (czas wracać) filarem.

Tryptyk
(część druga, prawa)

Słońce razi przez chmury i szczypie w skórę
na burzę; blady cień okrąża
mnie ciasno, każdy krok z niespodziewanej
strony; ciepło, trawa miękko pachnie, ale
czuwam. Obserwuję

jej jaszczurcze zrywy: biegnie
aż do końca mola, nagle zatrzymuje się jak
fotografia; znów do plaży, do białego koła
uwikłanego w zielone liny, tam nieruchomieje
zapatrzona w łódkę odwróconą w stronę przeciwnego
brzegu; stoi długo, aż niespodziewanie znowu

się rozpędza, staje gdzieś w połowie, klęka
i ostrożnie (ostrożnie!) układa się na krawędzi
(czuję jej policzek przytulony do pachnącej
mamą sosny), wyciąga rękę, nie sięga,
podsuwa się jeszcze (już podbiec?), aż wreszcie
dotyka. Ujawniam się, macham z daleka, w końcu
wchodzę na jej kładkę jak w korytarz domu; 
kładę się przy niej, pozwala mi patrzeć:

między blaskiem wody a zamglonym niebem,
koniuszkami palców, mąci obraz w lustrze.

Tryptyk
(część trzecia, środkowa)

Na końcu długiego pomostu
niebieski mężczyzna w czerwonej czapce
siedzi wpatrzony w miedzianozłotą
plamę na wodzie; długim kijem, cienkim
jak pęknięcie, wskazuje koło, pomarańczowe,
wbite w horyzont.

Żyłki nie widać ale na pewno
łączy go z wnętrzem jeziora.

Za nim chudy cień
wydrukowany na deskach,
przed nim skurczone odbicie,
drżący kadr ujęty ręką amatora.

Z brzegu widać wyraźnie wszystkie trzy osoby.

Wiem na pewno, zaraz zaczną
znikać: najpierw wyrazisty kontur,
potem złudne podobieństwo,
na końcu ciężka obecność.

Wtedy zawołam: Dziadku!
Dziadku! Dziadku!
i on przyjdzie. 


Wisconsin, listopad 2004.

Chicago zarasta

Rytm bluesa... Zza okna? Niskopienna sosna
o igłach długich jak biało-czarne palce pianistki,
szura po szybie; ciemność zbiera poszarzały 
na zakurzonym parapecie żar z rozedrganej
muchami żarówki; przeciąg gra na flecie
(w szklance), smak dymu próbuje się przebić
przez zapach resztek żubrówki. Słowa (tak, czasami)
dotykają się brzegami rymów w krótkich, improwizowanych
seriach; brązowy bąk pod papierami burczy
przedśmiertne solówki; szyba drży najwyższym głosem
najcieńszej struny. Noc tam... 
Stamtąd? Noc spomiędzy świateł
wypełza z jeziora, chłepce czarny piasek;
w parującej mgle przed świtem ikonostas
miasta (chmura spalin?), które zaraz będzie
niemożliwe i konieczne -
jak ta, przybłąkana z lasu, skarga
saksofonu i głaszczące szarą szybę
ręce. 

(Lesko/Kraków, lipiec 2008)

Teologia polityczna z klocków Lego

Siódmego dnia po powrocie znaleźliśmy zapomniane klocki; do tego kółka i dźwignie, okienka i daszki, i mnóstwo innych cząsteczek nieprzewidywalnie możliwych całości. I jeszcze ludziki, prawie sami mężczyźni, a także broń i narzędzia pasujące do nich, które z trudem dało się trzymać między dwoma palcami.
Budowaliśmy (każdy swoje) machiny i domy, aż do skończenia klocków. Potem, właściwie bez sporów, ustawiliśmy wszystko jak chciała. To znaczy, w zgodzie z jej pożądaniem porządku, które używało naszych (żadnej analizy) rąk jako swoich narzędzi. 
Kiedy nie było już ani jednego kawałka do połączenia z innymi, poczułem nagle fizyczne zmęczenie. Z kanapy patrzyłem na nią, odpoczywającą w środku kolorowej mandali miniaturowego miasta, słupek wystający ponad wielobarwne płatki. 
Przerażająca radość spełnienia. Całe królestwo jest z tego świata, na tej podłodze, a my mieszkamy w domu, który zbudował dla nas ktoś inny.