LECI
Z daleka intensywnie jasna, leci nad wąskim pasem fiordu, na czarnym ekranie z drzew, odcinających się ostro (jak umie tylko absolutne przeciwieństwo) od białych gór wyciętych w niebie. Sunąc równolegle do małego samolotu, który zbliżał się łagodnie, jakby zjeżdżając po ślizgawce, do granatowej tafli, mewa zdawała się lekceważąco kpić z wysiłku agresywnie poszczekującego silnika, pozwalając niewidzialnym prądom powietrza nieść się tuż nad wodą. Jednopłatowa awionetka o nienaturalnie wydłużonym dziobie miała zgrabną sylwetkę podkreśloną szerokim pasem ostrej czerwieni na całym podbrzuszu i aż do szczytu ogona. Pod jej lekkim korpusem dwa, karykaturalnie podczepione, pływaki musiały ciążyć jej boleśnie.
Kiedy linia lotu lądującej maszyny oderwała się od linii szybującego ptaka niski mężczyzna odezwał się do długowłosego młodzieńca, nie odwracając wzroku od dwóch lecących stworzeń, które wciąż jeszcze dawały się objąć jednym spojrzeniem.
Młody jest, dopiero się uczy. Przylatują tu żeby ich szkolić, bo pusto.
Pusto?
Tak, po tej części zatoki pozwalają pływać tylko dużym statkom.
Z Alaski?
Z Alaski aż na Karaiby i z powrotem.
Dalej nie idą?
Może idą. Po tych słowach pauza. Ptak poza zasięgiem wzroku, maszyna na wodzie.
Mój brat pływał. Dwadzieścia siedem lat. Od chłopaka. Z Alaski na Kubę i z powrotem. Znowu pauza, krótsza. Tam - wskazał lewą ręką w prawo, w kierunku skąd przyleciały mewa i samolot – pod tamtą wysoką boją przebiega granica.
Oprócz czerwono-białych pasków na bezgłowej sylwetce klauna, nie było żadnego znaku; ani na wodzie, ani na brzegu. Obaj patrzyli na tę samą, doskonale płaską, pobłyskującą w niespodziewanych miejscach srebrnym haftem, powłokę oceanu.
Granica – mruknął młodszy tonem odpowiedzi na nie zadane pytanie. Jasne, przecież muszą przepłynąć Kanadę.
Może dlatego, że stary zapalił grubo skręconego papierosa młodszemu zdawało się, że statek wyszedł z mgły. Ale mgły nie było. Kiedy dym się rozwiał rdzawo-czerwony dziób i biały wieżowiec na rufie były już tak blisko, że wyraźne.
Statek napinał czas pomiędzy prętem horyzontu rzuconym na przesmyk między ostrzem wyspy a końcem łuku zatoki z jednego końca, a belką zgaszonego nagle światła pomiędzy kontynentem a tym czymś po tamtej stronie, gdzie wyspa kończy się nagle a zatoka otwiera się na ocean, niepowstrzymany aż do Kamczatki.
Jak długo powinno się czekać – myślał stary – aż ktoś, kto stoi obok ciebie zacznie, choćby tylko przez uprzejmość, być z tobą?
Młody mrużył oczy, bał się trochę, że stary zacznie go wypytywać, a on przyszedł tutaj przecież właśnie po to, żeby nie być zmuszonym nikomu odpowiadać. Myślał o czymś, ale nie umiał tego ułożyć w zdania. Zresztą, po co? Dopiero potem, w domu, trzeba będzie coś napisać...
(Ten szczegół – mruży oczy – od tego trzeba było zacząć?)
Światło wylewa się intensywnie, ale nie przynosi nadziei; drażni natrętnie, nie do odparcia. Szczęście? Domaga się realizacji od kogoś, kto nie jest zdolny wydać z siebie nawet lusterka, żeby tę cholerną jasność odesłać z powrotem – w nieludzką niedotykalność, tam gdzie jej miejsce.
Zamknęły się za nim drzwi – powiedział stary, uważając żeby nie używać słowa „jakby”, jakby obawiał się, że zbyt głębokim wdechem rozwieje materię obrazu, który powietrze, ogrzane ludzkim wnętrzem, miało za chwilę skomponować ze słów w zasięgu wzroku słuchacza.
Myślisz, że już tam zostanie? Stary chciał jednak wymusić na młodym jakąś reakcję. Na to wygląda. Zresztą, – podjął młody po pauzie, tuż przed momentem, w którym można by uznać ją za milczenie – nie będziemy tu przecież stać wieczność.
Tym razem stary powstrzymał reakcję. Dlaczego to zawsze on ma czuć się winny za to kłopotliwe nieodpowiadanie? Ludzie odzywają się jedynie po to, żeby ktoś się nimi zainteresował.
Zniknął tak... – chciał, żeby przysłówek precyzyjnie nazwał i tę pustkę, którą znajdował w sobie, i tę, której świadczył z daleka – niewątpliwie - przez moment smakował satysfakcję z precyzyjnego trafienia, a potem spojrzał staremu w oczy, przygotowując je na dalszy ciąg, wypowiedzianej nieco staranniej i wolniej, drugiej części zdania - jakby wrócił do domu; - młodzieniec wydobył z dna resztkę wydechu, zastępując ciężki kamień kropki miłosiernie niedomkniętym średnikiem.
(Właśnie w tej chwili nabiera sensu ta opowieść.)
Może trochę spóźniona, ale jednak taka jakiej się spodziewał, reakcja pojawiła się w oczach starego. Prawie dopłynął, może teraz wracać do Kanady.
Tak, jest tam, ale już jakby w Kanadzie. Młody odpowiedział tym razem natychmiast, takim samym, bezgłośnym, uśmiechem.
Obaj chcieli w tej chwili powiedzieć... To znaczy – zrozumieli, razem, chociaż każdy w swoim własnym objawieniu, że w momencie, kiedy statek przejdzie nad granicą, zaczyna się powrót. Oczywiście, nie zobaczą tego, ale przecież sprawy świata nie toczą się tylko tutaj, na ich, tymczasowo, wspólnym ekranie.
Stali jeszcze jakiś czas... Nie, pamiętam dokładnie: to był czas jakiego potrzebuje mewa, żeby połączyć kamienistą plażę kontynentu ze stromym, piaszczystym brzegiem wyspy. Stali jeszcze, kiedy ten, który na nich patrzył, zdecydował się odejść.