Biorąc do ręki wiersze Grabowskiego, w pierwszej chwili ma się wrażenie, że to ten typ wierszy, które brzmią jak polskie tłumaczenia poezji Eliota, Audena czy Brodskiego.
Dla Grabowskiego klasycyzm pozostaje wysokim ideałem, ale ideałem rozpływającym się w gorącym powietrzu Południa, gdzie jeździ się nie tyle po objawienie, co na wakacje. Dlatego nie brakuje u niego dystansu do tego, co zazwyczaj nosi nazwę dystansu czy idei. [...] Broni on klasycyzującej postawy poetyckiej, lecz jednocześnie rozbija klasyczny kanon i wzniosły stosunek do świata. Nie opuszcza go poczucie humoru i ironii, bez których nie jest możliwa współczesna poezja.
Nie waha się też zerwać z przeszłością, stąd przedmiotem jego zainteresowania jest zapominanie, ahistoryzm. Jego wrażliwość poetycką kształtują nie idee, lecz zmysłowa, ciemna strona świata i związane z nią przeżycia. [...] Poeta chłodno, a zarazem ironicznie stwierdza, iż wystarczy mocniejszy podmuch wiatru i po ładzie i harmonii pozostaje pustka. Z premedytacją zawiesza perspektywę wieczności. [...] W istocie nasz zbuntowany klasyk przystaje jednak na chorą pamięć i zdeformowaną przeszłość.
Mimo zafascynowania poety thanatycznością zmysłowego świata jego pozostałe wiersze tworzą swoistą przeciwwagę dla ciemnych popędów i wyrażają postawę klasyczną. Jednak ów klasycyzm obciążony jest metafizycznym zwątpieniem.
Poeta wyostrza spór między antykiem a chrześcijaństwem, między pełnią ideału a ciemną wiarą. [...] W poszukiwaniu swoich korzeni poeta dociera do kulturotwórczego konfliktu mitów Południa i Północy. Lecz, jak sam poeta przyznaje, jego podejście do świata oraz jego wrażliwość kształtuje jego słowiańskie, a zarazem barbarzyńskie pochodzenie.
Jest jakoś tak, jakby "Ziemny początek" był książką pisaną przez jakieś miejscowe, sarmackie - z wygnania pochodzące - wcielenie Owidiusza.
Ale Grabowski nie jest nostalgicznym miłośnikiem Południa, kierowanym przez uczucia negatywne; zdaje się, że nie buntuje się przeciw ościeniowi mieszkania "po tej stronie". Unika w ten sposób jakoś zarazem lekcji Winckelmanna, jak i Nietzschego.
Klasycyzm w "Ziemnym początku" - nie jest klasycyzmem deklaratywnym. Nie jest uwikłaniem się w mowę dostojną, nie jest wkroczeniem w teren "mowy sacrum", nie jest też kapliczką, przed która ma bić pokłony miłośnik erudycyjnych esejów. [...] Podpowiada Grabowski, umieszczając swoje mówienie poetyckie w poważnym dialogu z przeszłością, nie zatracając swojej własnej podmiotowości. Przy czym "Oni" stają się dla Grabowskiego niezmiernie pojemni, nie związani z czasem jakimś określonym, (choć ewidentnie lektura Antyku Pogańskiego i krajobrazy wakacyjne Południa ufundowały podstawowe napięcie intelektualne w książce), bowiem - jak się zdaje - liczy się otwarcie dyskusji cywilizacyjnej na równych prawach obu stron.
Tropienie "znaku" jest niezdeterminowanym niczym poza zapewne talentem i ową trudną do wysłowienia zdolnością, a zarazem odwagą, uporem i determinacja w podążaniu tropem Tajemnicy. Może owym tropieniem być dla Grabowskiego bowiem zarówno klasyczna kontemplacja ruin (Pompeje ukazane w geście jak najbardziej osadzonym w tradycji), jak i grzebanie patykiem w wygasłym ognisku w Białce. [...] to było to wyzwanie klasycznej "parodii". Podstawową jej zasadą, tym elementem, który umożliwiał w ogóle taki gest artystyczny, było - kiedy czytam Grabowskiego, to upewniam się o tym coraz bardziej - (nie wiem jak to nazwać!) właśnie nie-traktowanie dzieł epok minionych jako świata cytatów. [...] ratuje się stylem, unikającym mowy, która mogłaby go wnieść na poziomy, nad którymi nie byłby w stanie zapanować. Jest zwyczajny i nie-wysilony, zaopatrzony w odpowiedni dystans - także do siebie-poety. [...] Współczesny klasycyzm żywi się nie stylem, rekwizytem, ale przeświadczeniem, potwierdzanym przez egzystencję, że idee i postawy domagają się dialogu.
I jest przede wszystkim poetą, który zmusza do zadawania pytań Grekom, Kochanowskiemu, Horacemu, Homerowi. To ogromnie wiele. To chyba wszystko, czego można żądać od poezji, która myśli.
Artur Grabowski jest teoretykiem literatury, tłumaczem, krytykiem, dramaturgiem i poetą. Opublikował książkę „Wiersz – forma i sens”, która jest próbą teoretycznego ogarnięcia różnych sposobów nowoczesnego poezjowania. Na tle dzisiejszych rozpraw wersologicznych wyróżnia się ona tym, że omawia zagadnienie budowy w ścisłej łączności z semantyką wiersza. Takie podejście, choć oczywiste, wcale nie jest w tej dyscyplinie normą. Doradzał też innym jak pisać, w książce M. Sweeneya i J. Hartleya „Jak pisać dobrą poezję” opracował rozdziały o rymie i rytmie.
Wspominam o tych zainteresowaniach naukowych Grabowskiego, bo i w tomie „Ziemny początek” nie pozwala nam zapomnieć, że jest dobrze zaznajomiony z tajnikami teorii. Sporo bowiem w jego poezji rozwiązań wierszowych, które znamy z rozprawy wersologa. Kiedy czytamy przekaz liryczny, brzmi nam rozpoznanie badawcze autora, że „stworzyć wiersz to tyle, co zorganizować całą sytuację komunikacyjną w obrębie dyskursu, który określamy mianem poezji”. Ponadto rozpoznajemy w tomiku cytaty i odwołania do kanonu poetyckiego. Może jednak najbardziej to badawcze oblicze poety widoczne jest w tytułach wierszy. Sygnalizują one wielkie bogactwo gatunków, bo: piosenkę, bajkę, fraszkę, przypowieść, georgikę, inskrypcję, list, poemat, esej… Jak na niewielki tom, różnorodność form zadziwiająca. Ale nie chodzi oczywiście tylko o liczbę, interesujący jest ich status. Zwykle są to gatunki przemieszczone, tak czy inaczej zakwestionowane, a w każdym razie jakoś zrelatywizowane. Mamy więc brudnopis listu, notatkę do poematu, fraszkę teologiczną, piosenkę sprośną… Czasem Grabowski sięga po formy już dzisiaj nieaktywne, ale takie, które ujawniają poetykę stylizacji. Do takich należy georgika. Do takich wierszowany esej, który raczej źle znosi mowę wiązaną, choć ma tradycji takie swoje realizacje. Nazwy gatunkowe są tu nośnikami znaczeń, bo inaczej być nie może. Jednak ważniejsza jest ich inna funkcja. Wskazują one jakieś konteksty: historyczne, literacie, geograficzne. Ponadto wprowadzają konieczny dystans, obiektywizują przeżycia i stany, chronią monolog przed nadmiarem liryzmu. Taką koncepcję poezjowania tłumaczyłbym też zainteresowaniami badawczymi Grabowskiego, widać bowiem, że jest mu bliska modernistyczna literatura angielska. […]
Można pytać skąd się bierze ten sposób poezjowania. Zapewne dopatrzyć się można w „Ziemnym początku” wielu tradycji. Jedną, literaturę angielską, już sygnalizowałem. Ale zdaje się, ze poważna inspiracją są też sposoby wierszowania wypracowane przez Nową Falę. Decydują o tym nie tylko ogólne reguły (lingwizm), ale też tak czytelne dla tamtej szkoły pisania chwyty jak np. rozbijanie frazeologizmów, nawet wtedy, gdy wywodzą się z szacownej tradycji („Grzech powszedni”). Związek z poetyką Nowej Fali podkreśla także praktyka wersyfikacyjna. Operuje Grabowski sporą rozmaitością wierszy. Przemawia więc antyskładniowo, ostro przeciwstawiając wers zdaniu. Tak jest w „Marcowej pogodzie”, w której przerzutnia umieszczona została miedzy strofami. Ale śmiało wykorzystuje też wiersz wolny zdaniowy („Zła pogoda”, „Inskrypcja”). Sygnałem nawiązania do Stanisława Barańczaka jest też wiersz ikoniczny.
Lecz na tym nie kończą się filologiczne ciekawostki „Ziemnego początku”. Bo najnowszy tom wierszy Grabowskiego jest też dobrym przykładem poezji, która świadomie nawiązuje do dyskursu ekologicznego. Chodzi w nim o to, aby na rzeczywistość patrzeć nie tylko z punktu widzenia antropocentrycznego, ale również z punktu widzenia natury. To ten kontekst podkreśla tytuł zbioru, a także okładka, na której umieszczona jest podobizna glinianej furki człowieka, pochodzącej z neolitu. Mamy więc te inne wglądy w przeszłość i teraźniejszość. Czasem pokazuje się po prostu animalne wcielenie człowieka. Innym razem zawieszana bywa ekspresja podmiotu, a oddawane stany natury ożywionej. Ta liryka emancypacyjna pisana jest w tonie poważnym, ale także żartobliwym, jak w „Obcowaniu”, które stanowi konfrontacja człowieka z psem. Może jednak najbardziej w tych wierszach zasługuje na uwagę przyjmowanie w ramach jednego utworu różnych perspektyw opisu (blisko-daleko, zewnątrz-na zewnątrz) i różnych nastrojów (od zauroczenia do zwątpienia). Jak w „Georgikach westfalskich”.
Wszyscy się rozeszli. Resztki
(skórka chleba, węgielek kiełbasy, butelki)
wyrzekają się swojego pochodzenia i wrastają
między trawy jak nasiona świerków,
które tchnął tu kiedyś wiatr.
Cisza krzepnie, ogień czuwa,
Noc truchleje na obręczy horyzontu.
Gwiazdy nam zwiastują słońce,
Jak lusterka, niewyraźnie.
Słucham radosnego życia
Białki. Sarny tam podchodzą,
Żeby napić się z ołowianego nurtu,
Żeby się pomodlić
Do nieruchomego nieba,
Tuż przy mokrych pyskach.
Noc w popiele. Kształty
powracają na granice domów
za smugą asfaltu, starą skórą węża.
Słońce (błyszczy świeża wilgoć)
patrzy ciepło, kładzie się na drodze.
Jeśli coś odbija się to znaczy,
że na pewno jest, że jest
gdzie indziej.
To już śniło mi sie kiedyś: Picadilly Circus –
jest zaraz po deszczu, w nocy, chyba czerwiec,
bo chodniki, ulice i Anioł są czarne,
i neony rozlewają się na ciemnym niebie.
A ja chodzę boso po obrazie w stylu action painting
jak Jackson Pollock w pośmiertnej pracowni.
(Gdyby to nie był wypadek, poszedł by pewnie do piekła.)
Jest tak cicho jak w dzień pierwszy, kiedy Pan Bóg
stworzył dla siebie nieboiziemię i nie rozdzielił ich jeszcze.
W dali widzę sklep płytowy, ten wielki i drogi,
mógłbym tam słuchać ich wszystkich, bez konieczności wyboru.
Ale przecież nie ma jeszcze głosu. Bo gdzie miałby się rozchodzić,
skoro przestrzeń jest na razie płaska,
jak abstrakcyjny obraz na okrągłym placu,
jak tęczówka tuż przy lustrze,
kiedy nie widać nic poza
tym, co patrzy.
Przyjechaliśmy do Corleone.
Była sjesta. Płachty cieni oblepiały krawężniki jak mokre koszule. Wsuwaliśmy ciała w te chłodne miejsca, czując że natychmiast schnie spocona skóra i dreszcz nagłego zimna ucieka między łopatkami. Przeprawialiśmy się przez kałuże brązowego światła, jakim emanuje ściana, kiedy ma słońce za plecami. Korytarz drogi wiódł nas jak koryto rzeki przez pustynię.
Chłopiec? Nie czekał na nas pod balkonem. Minęliśmy kościół; drzwi były otwarte, ale ciemność zatrzasnęła się od środka. Wiedziałem jednak (skąd?), że tam, za oślepiającą kurtynką, modli się stary policjant. Skręcaliśmy w przypadkowe uliczki, jakby wiodły nas głosy spod bruku, którym zadawaliśmy pytania, ciężarem ciała i podeszwami sandałów. Czujnie, ale nieostrożnie, budząc cały ten piekielny hałas jakim sprowadzają śmierć na siebie tchórze w kinie nocnym.
Niskie kamienice miały zasłonięte twarze. Nawet staruszki, patrzące zwykle bez mrugnięcia, były widocznie gdzie indziej. Spod ich powiek wypełzła Bezsenność i przez dwie godziny wlokła się za nami po kamiennych ścieżkach, białych jak znikający ślad odrzutowca. Może tak właśnie jest z wakacjami – znika kreda, zjawia się rysunek?
W przewodniku nie znaleźliśmy opisu miasta, więc poiliśmy się niekoniecznym podążaniem za swawolą nagłych zainteresowań: mogła to być wieża albo portal, albo schodki, które sunęły po ścianie, aż schowały się za rogiem, nie dochodząc do drugiego piętra. Dokąd teraz? Tak, Ciekawość wiodła nas za sobą; trzeba ją było gonić.
Ty trzymałaś mnie za rękę, a gdy nasze dłonie wilgotniały, zaczepialiśmy o siebie małe palce i nasze ramiona wisiały między naszymi biodrami jak pusty hamak. W sieć łapaliśmy bezwolnie: zachwyt, lęk, zdziwienie. Kiedy poczułem szarpnięcie, bez wahania biegłem wzrokiem w górę po żyłce twojego spojrzenia. Potem już razem ciągnęliśmy połów aż do dna.
Czasem robiłem ci zdjęcie z jakimś barokowym horyzontem gzymsu nad okularami. Prostokątny wycinek naskórka pamięci – nasza tarcza, nasze trofeum. Wydrukowane i oprawione, zawiesimy sobie kiedyś nad kominkiem; będą ciemniały, aż rozpoznamy w nich nasze maski. Gdyby nasze dłonie mogły być nierozerwalną pajęczyną...
Byłoby w nich ciało, mięso, żarcie. Wiem, co powiesz: że pająki nie są nieśmiertelne. Zgoda, ale są przynajmniej długonogie. No, jak to, co z tego? Nie dotykają ziemi brzuchem! Nie starzeją się, nie słabną, do końca zdolne polować, czyli czekać... Pleciesz bzdury.
Gruby karabinier podwiózł nas na dworzec. Pamiętasz? Powiedział: „Każdy dałby sobie strzelić w czaszkę, gdyby nie miał wątpliwości, że go to przeniesie w Święty Spokój”. Jak fotografia z urlopu na Wyspie; albo jak wyrok na Ojca Chrzestnego, który raz na zawsze rozwiązałby Naszą Sprawę.
Mogłabyś nie kończyć czytać tego listu; leżeć dotykając chmur falistą linią zielonych piersi. Albo umierać tak naturalnie jak świeże, nadgryzione jabłko na serwecie w kuchni.
W naszym gaju mieszkają dwie trwożne plejady.
Mają czarne obroże na szyjach jasnych jak upał.
Rano schodzę po kamiennych schodkach – wtedy
uciekają; nagle, tak że zawsze im się uda
mnie przestraszyć.
Gdybym umiał latać, goniłbym je. Ale
tylko czekam.
Kiedy znów przychodzę, niosę
popiół strachu w płucach...;
już ich nie ma. Wiatr chichocze
wyschniętymi języczkami na oliwkach.
One mają niebo, ja mam
czas do wtorku (wykupiony bilet
na wenecki prom: Dubrownik-Bari).
Tam, po drugiej stronie
Adriatyku, szaropióre chmury
pchną nas ku północy.
Nie mieszkamy tu, gdzie chcielibyśmy
zostać. Coś nas płoszy;
chociaż nie jest pewne,
że powinniśmy się bać.