STALIŚMY

Z saloniku przylegającego do kuchni wychodziło się wprost na werandę; wysoką, z widokiem ponad głowami kukurydzianych łodyg, aż po horyzont. Po lewej żółty talerz słońca wbijał się w miękką linię wzgórz, po prawej fioletowy kontur domu kładł się na ekranie z trawy rozjaśnionej światłem odbitym od białych desek płotu. Popatrz, aż do tamtego budynku – Piotr wskazywał punkt mniejszy od paznokcia – wszystko moje. 
Wiedziałem, że to czysta retoryka, ale on też to wiedział, więc brał z góry kredyt pod zastaw mojego zdziwienia, wpisując je jako znak w swoją figurę myśli, tak że nawet nie zamierzał czekać na symptomy rzeczywistości, tylko od razu: No, bo nic mi tu nie zbudują. Tam jest więzienie stanowe i cały teren musi być odsłonięty. 
Białe ściany odbijały ostre światło, ale widać też było słabiutką poświatę latarni, które przejmowały kontrolę. No, to masz wolność aż do więzienia. Piotrek zaśmiał się przyjaźnie - czyli łaskawie nie pozbawiając mnie samowolnej nominacji do nagrody za błyskotliwość - głosem prawie takim jak głos Jacka, wielkiej, jaskrawo szarej papugi, która miała zwyczaj odzywać się nieproszona, zawsze cudzym głosem; spod kopuły ciasnej klatki, zwieszony głową w dół, wciskał dziób między pręty, z nudów chyba przyjmując perwersyjne pozy męskiej striptizerki. 
Staliśmy przy barierce, milcząc, jak to zwykle między przyjaciółmi. Nasze oczy odpoczywały od bliskości ścian i twarzy, pozwalając zielonym prętom przed nami, podobnym do chudych rekrutów, kołysać się w rytm monotonnej piosenki wiatru. Słowa nie były potrzebne. Armią anonimowych chłopaków nie porusza logos tylko regularne gwizdy.
Dziewczynki zbiegły po schodach, ich bose stopy bębniące o deski odwróciły nas od czarnej pręgi horyzontu i białej rany na niej. Dlaczego wziąłem głęboki oddech? Grill, czujesz? Pójdę zobaczyć. Weź sobie piwo z lodówki i powiedz Agacie, że mięso dochodzi. 
Dopiero kiedy przez wąskie drzwi przecisnąłem się z powrotem do pokoju, dotarło do mnie, że oni na nas patrzą. Mężczyźni w jaskrawych uniformach, każdy ogolony, każdy czysty. Pojedynczo, albo po dwóch obok siebie, wystawiają wzrok przez kraty jakby dało się patrzeniem coś wyciągnąć sponad głów kukurydzianej armii, okrążonej mocną obręczą złudzenia upstrzoną białymi punktami, które gasną ustępując światłom. Patrz – mówi któryś – aż do tamtych domów wszystko nasze. Taki dowcip, nie śmieszny, ale ten drugi uśmiecha się mimo wszystko, jakby chodziło raczej o uzupełnienie brakującej części zdania niż o reakcję fizjologiczną. Nie budują niczego w promieniu siedmiu mil. Lubią na nas patrzeć – mówi ten pierwszy. Teraz obaj śmieją się szczerze i głośno, jak dwaj, którzy w tym samym momencie natrafią wzrokiem na coś, czego nie muszą sobie wyjaśniać. 
Szare gęsi. Leciały od rzeki na wschodzie, o której wiedziałem z mapy, w stronę stawu za autostradą, którą przyjechaliśmy. Eskadra sunęła wolno, każde ciało blisko, tak że widać było ich stalowe, nabrzmiałe brzuchy; mogły być w nich bomby albo dzieci. Krzyczały nieharmonijnie, za to ciągle, podając sobie głos z gardła do gardła, żeby nie wpuścić ciszy w szczeliny. Wydawało mi się (nie sprawdzę, bo piszę z pamięci), że zostawiały za sobą ślad zawieszony w powietrzu, nisko, tuż nad dachami dalekich budynków. Może chciały odciąć niebo, jeszcze przez chwilę jaśniejsze od ziemi? 
Zanim zostaną tylko sztuczne światła na jednobarwnym tle.