SZARY CZŁOWIEK,
Księgarnia Akademicka, Kraków 2007.
 
Do widzenia

Późny październik. Przed nadejściem pory deszczów.
Buki robią zapas żaru, klony chłoną żółte
Światło. Rano skrzypi szron wśród suchych szeptów.

Krótkim krokiem łamię chitynową senność gleby; butem
Wygrzebuję śliskie, które ssie białawą mgłę, aż pęknie
W nim powietrze. Trzeba być uważnym, każdym ruchem

Rzeźbić wolę w lęk, żeby nie chciała zostać tutaj, osiąść
W tej dolinie, pod pejzażem coraz wyraźniejszym, bliskim
Jak dopasowane ciało. Wstręt. Tak, on jest osią

Garncarskiego koła. Z nieśmiertelnej gliny, aż do nieba,
Podniecana dłońmi wiatru, pustka. Dzban: na wodę,
Piach i brzozy. Które tkwią jak wbite kości. Nie ma

Jeszcze Mroza; żeby zamknął, marmurkową płytą, pola.
Ciepłe popołudnia cuchną naftaliną z podpinki i kołnierz
Łasi się do szyi plastikową sierścią. Nikt mnie nie zawoła -

Ani z domu, ani z gór, ani znad rzeki. Cóż, będę
Musiał zdecydować, czy pokochać tamtą żółtą zgraję
Młodocianych lip, czy kłębowisko kijów, te zwiędłe

Już w sierpniu, pod murem garażu, dzikie winogrona.
Gruchacze zostają. Chociaż nikt nie wierzy w ich odwagę;
Męstwo i determinacja w kłębku spalin? Nie zgaszona

Latarnia wpaja światło w jasność. Na darmo. A jednak.
Różowieje z niej podbrzusze – ufnie, natarczywie, głupio –
Jak szczekanie z psa. Kładzie się przede mną, ciężka i bezwiedna,

Wizja: zgięte puszki, zmięte kartki, przeżute odpadki,
Odłamane kanty, złuszczone opiłki, zeskrobane, zżarte
Naskórki... Rozgardiasz. On się garnie do mnie, mój własny

Pośmiertnik. W popielniczce (w domu) papieros przemienia
Się w popiół. Żar czerpie z suchego. Czerwony
Środek świata wycofuje się. Ciemno. Do widzenia.

Początki osadnictwa

Niebo niskie, chmury odwrócone. Łąka
pasie rozproszone stado. Słyszę:
zagapionych okradają kury; popatrz:
ani okruszyny z wczorajszego chleba.
Modlą się kominy. Dym idzie do nieba.

                 (Toskania, lipiec 2001)

Rzecz Pospolita

Pachnie płodem; zaorane pole,
pełne świetlistego gówna,
powoli pokrywa się runem
mrożonej owcy. Palpitacje

dwóch dalekich dzwonków, 
komponują krótkie i nieharmonijne
rytmy z płatków. Wierzę
(bo nie słyszę), że tam w ciepłym

wnętrzu powtarzają wiernie
te najpospolitsze słowa: Ciało 
Chrystusa, Ciało 
Chrystusa, Ciało

Osiedle Tysiąclecia – powrót.

Twarz przyjmuje łaskę wiosennego słońca;
pod powiekami różowa noc polarna
opowiada migotliwe bajki;
kiście białych kwiatów są jak kiedyś
ochłapy mokrego śniegu na czarnym szkielecie;
wrzaski dzieci we mnie; śmieją się jak niewiniątka,
których nie staram się nawet ostrzec;
nagły płacz piły (nie otwierać oczu!) zwiastuje nadejście
nowego człowieka na odnowioną ziemię, tę ziemię;
przyjechali sezonowi chłopcy od robótek ręcznych,
odrzynają drzewom odstające kończyny;
z młodej rany patrzy na mnie oko
wnętrza, słoje gęstnieją na śliskiej skórze;
pragnienie ucieczki, jak kręgi na wodzie, narasta
gwałtownie, potem (kamień dawno na dnie) gaśnie;
obraz odbity wraca na taflę: kępa drzew pod miastem,
siwy chłopak (czy to ja na pewno?) schodzi
po stromym zboczu między makami, próbuje
ostrza strumienia białymi stopami;
nurt turkocze odłamkami
zielonego szkła; nad nami
pociąg odcina łąkę od nieba.

Ojciec Kapturka

Bóg się rodzi (znowu chodzi
o pieniądze); w szabat mrugają
wszystkie królestwa nie z tego świata;
wieczór jaśnieje, śnieg różowieje
pod matkoboskimi latarniami.

Wilki warczą na czerwone
światło, czerwona czapeczka
kic, kic z białego na białe
po rozklekotanej kładce;

po drugiej stronie wypuszczam
jej rękawiczkę; biegnie po śliskim
chodniku w stronę dziesięciopiętrowej 
chatki babuni; odwracam się, patrzę:

wyskakują na zielonym, ich oślepiające 
ślepia rzucają się na jej ślady; szum lasu
jak tarcie opon po lodzie.

Moc truchleje – we mnie
ma granicę.