Późny październik. Przed nadejściem pory deszczów.
Buki robią zapas żaru, klony chłoną żółte
Światło. Rano skrzypi szron wśród suchych szeptów.
Krótkim krokiem łamię chitynową senność gleby; butem
Wygrzebuję śliskie, które ssie białawą mgłę, aż pęknie
W nim powietrze. Trzeba być uważnym, każdym ruchem
Rzeźbić wolę w lęk, żeby nie chciała zostać tutaj, osiąść
W tej dolinie, pod pejzażem coraz wyraźniejszym, bliskim
Jak dopasowane ciało. Wstręt. Tak, on jest osią
Garncarskiego koła. Z nieśmiertelnej gliny, aż do nieba,
Podniecana dłońmi wiatru, pustka. Dzban: na wodę,
Piach i brzozy. Które tkwią jak wbite kości. Nie ma
Jeszcze Mroza; żeby zamknął, marmurkową płytą, pola.
Ciepłe popołudnia cuchną naftaliną z podpinki i kołnierz
Łasi się do szyi plastikową sierścią. Nikt mnie nie zawoła -
Ani z domu, ani z gór, ani znad rzeki. Cóż, będę
Musiał zdecydować, czy pokochać tamtą żółtą zgraję
Młodocianych lip, czy kłębowisko kijów, te zwiędłe
Już w sierpniu, pod murem garażu, dzikie winogrona.
Gruchacze zostają. Chociaż nikt nie wierzy w ich odwagę;
Męstwo i determinacja w kłębku spalin? Nie zgaszona
Latarnia wpaja światło w jasność. Na darmo. A jednak.
Różowieje z niej podbrzusze – ufnie, natarczywie, głupio –
Jak szczekanie z psa. Kładzie się przede mną, ciężka i bezwiedna,
Wizja: zgięte puszki, zmięte kartki, przeżute odpadki,
Odłamane kanty, złuszczone opiłki, zeskrobane, zżarte
Naskórki... Rozgardiasz. On się garnie do mnie, mój własny
Pośmiertnik. W popielniczce (w domu) papieros przemienia
Się w popiół. Żar czerpie z suchego. Czerwony
Środek świata wycofuje się. Ciemno. Do widzenia.
Niebo niskie, chmury odwrócone. Łąka
pasie rozproszone stado. Słyszę:
zagapionych okradają kury; popatrz:
ani okruszyny z wczorajszego chleba.
Modlą się kominy. Dym idzie do nieba.
(Toskania, lipiec 2001)
Pachnie płodem; zaorane pole,
pełne świetlistego gówna,
powoli pokrywa się runem
mrożonej owcy. Palpitacje
dwóch dalekich dzwonków,
komponują krótkie i nieharmonijne
rytmy z płatków. Wierzę
(bo nie słyszę), że tam w ciepłym
wnętrzu powtarzają wiernie
te najpospolitsze słowa: Ciało
Chrystusa, Ciało
Chrystusa, Ciało
Twarz przyjmuje łaskę wiosennego słońca;
pod powiekami różowa noc polarna
opowiada migotliwe bajki;
kiście białych kwiatów są jak kiedyś
ochłapy mokrego śniegu na czarnym szkielecie;
wrzaski dzieci we mnie; śmieją się jak niewiniątka,
których nie staram się nawet ostrzec;
nagły płacz piły (nie otwierać oczu!) zwiastuje nadejście
nowego człowieka na odnowioną ziemię, tę ziemię;
przyjechali sezonowi chłopcy od robótek ręcznych,
odrzynają drzewom odstające kończyny;
z młodej rany patrzy na mnie oko
wnętrza, słoje gęstnieją na śliskiej skórze;
pragnienie ucieczki, jak kręgi na wodzie, narasta
gwałtownie, potem (kamień dawno na dnie) gaśnie;
obraz odbity wraca na taflę: kępa drzew pod miastem,
siwy chłopak (czy to ja na pewno?) schodzi
po stromym zboczu między makami, próbuje
ostrza strumienia białymi stopami;
nurt turkocze odłamkami
zielonego szkła; nad nami
pociąg odcina łąkę od nieba.
Bóg się rodzi (znowu chodzi
o pieniądze); w szabat mrugają
wszystkie królestwa nie z tego świata;
wieczór jaśnieje, śnieg różowieje
pod matkoboskimi latarniami.
Wilki warczą na czerwone
światło, czerwona czapeczka
kic, kic z białego na białe
po rozklekotanej kładce;
po drugiej stronie wypuszczam
jej rękawiczkę; biegnie po śliskim
chodniku w stronę dziesięciopiętrowej
chatki babuni; odwracam się, patrzę:
wyskakują na zielonym, ich oślepiające
ślepia rzucają się na jej ślady; szum lasu
jak tarcie opon po lodzie.
Moc truchleje – we mnie
ma granicę.